17 grudnia 2007

Czas świąteczny

Czas codzienny się ostatnio zawiesił. Obowiązuje czas świąteczny. Czas jakiś taki oddzielony, szczególny taki, czas wzruszeń, ust spękanych z niewyspania, gestów i rozmów które zostają w głowie. Choć długo pociągnąć się tak nie da oczywiście, inaczej odświętność zamieniłaby się w melanż jakiś. Ale celebruję z wielką przyjemnością. Odświętnie bardzo. Cieszę się bo wiem dokładnie, że to wszystko co jest teraz zbuduje coś, co się jeszcze rozciągnie na długo długo dalej, że to są mocne akcenty, mocne kamienie w budowli, którą w czasie sesji czy innego zabiegania będzie trzeba lepić z piasku może.

A ten bal wydłużony zaczął się od urodzin moich kolejnych, choć atmosfera świąteczna narastała już od dawna, no ale powiedzmy, że od wtedy. I choć zwykle nie uprawiam na tym blogu prywaty, to tym razem będę. Dziękuję wszystkim moim bliskim i dalekim cennym osóbkom, które sprawiły, że tego dnia wzruszenia, jedno po drugim, odbierały mi mowę, a oczy nawet nie miały czasu wyschnąć, więc nie miałam szansy przyglądać się zmarszczkom, które niewątpliwie zostawił mi na twarzy poprzedni rok;)

Blogokomplikacje

- Czemu nie piszesz nic na blogu, dlaczego od tak dawna nic się nie dzieje?
- No właśnie się dzieje, dlatego nie mam czasu.
- Ach, bo myślałam że coś się stało.

::
- Dawno się nie widziałyśmy
- W sumie tak, ale nie szkodzi, nie czuję tego bo czytam Twojego bloga, wszystko wiem.
- Wszyscy mi tak mówią. A skąd ja mam wiedzieć co u Was?

30 listopada 2007

Odwieczne dylemay przyjaźni damsko-męskiej

Przyszedł taki moment dla mnie, w temacie przyjaźni właśnie, że patrzę na tu i teraz, patrzę wstecz, i jestem wkurzona. Popiszę więc trochę, żeby sobie ulżyć.
Wkurza mnie niemiłosiernie ciągłe ocenianie relacji z ludźmi z perspektywy płci.. Mnie się zawsze zdawało naiwnie, że to jest możliwe, a tu się okazuje, że nie bardzo, że nie mogę się normalnie poprzyjaźnić z facetem, żeby nie było jakiś dwuznaczności, jakiś niedopowiedzeń i jakiś insynuacji, jak nie w samej relacji, to przynajmniej w plotkach albo komentarzach z zewnątrz.
Ja nie wiem, dla mnie to jest smutne, żal mi wielu wartościowych przyjaźni, żal mi tego, że utrzymuję jakiś rodzaj dystansu wyłącznie ze względu na te obciążenia. Czuję się trochę jak w jakimś arabskim kraju, gdzie światy kobiecy i męski toczą się zupełnie oddzielnie i nie mają żadnych punktów wspólnych poza małżeńską sypialnią. No dobra, przesadzam, bo jestem poirytowana, ale w każdym razie buntuję się przeciwko temu i oznajmiam, że mój umysł w ten sposób nie funkcjonuje. Rozkminianie kto z kim i dlaczego przyprawia mnie już o mdłości. Sama jestem na maksa parzysta, nie czuję się wcale zaprojektowana do singielstwa, ale no litości, związek to w ogóle nie jest chyba coś czego można szukać! Toż to nie targ mięsny. Czy ja jestem z innej planety?

A jak już schodzi ze mnie złość po troszku, to też przypomina mi się, że pewnie lepiej zrezygnować w jakiś sposób z siebie niż gorszyć czy urazić. Pewnie tak. Ale nie przychodzi mi to lekko.

26 listopada 2007

Siostra euforia

Pokój, który przekracza ludzki rozum. Nie wiem czasem, jak to możliwe, że jestem spokojna. Że na przykład dzisiaj wracam sobie do domu, śmieję się do przechodniów i śpiewam głośno Bogu. Fizycznie czuję się źle, gardło, dreszcze. Na uczelni piętrzy się praca. Dziś przeczytałam na gazetce, że zostałam skreślona z listy studentów. W sekretariacie okazało się, że pomyłka, zdjęli mnie już z tej listy, ale serce zabiło, nie powiem. Śnieg z deszczem zawiewa w oczy. Od czasu do czasu jakiś ciepły gest rozgrzewa serce, ale znacznie częściej konfrontować się trzeba z samotnością i brakiem zrozumienia. Nie ma nikogo, kto by włosy pogładził, ręce ugrzał jak zmarzną. Z kasą ciągle na minusie. Przyszłość dość niepewna, a lista rzeczy, wobec których czuję się bezradna, zdaje się nie mieć końca. Nawet w tym co robię ze względu na innych, zwłaszcza ze względu na Niego, tyle ścian wyrasta, tyle murów, nie przez wszystkie potrafię się przebić. Do tego należałoby tylko jeszcze dodać moją własną słabość, i to, że sama tak często neguję w swoich postawach to, co dla mnie najdroższe. Nędza, totalna nędza.
Tak maluje się krajobraz iście zimowy, naprawdę chmurnie, zimno i źle. Mogłoby tak być. A tu coś dziwnego odbywa się w gdzieś wewnątrz, że to Światło jeszcze piękniej wygląda w kontraście do tych szarości, burości i błękitów, że nie gaśnie, że pulsuje życiem, że nadzieja się nie kończy, i że nic nie jest w stanie jej zniszczyć, czy przyćmić chociażby. Czasem myślę, że to trochę głupio wygląda, ta radość niepohamowana i ten pokój, może faktycznie, ale chyba nie da się ich poskromić, nie wiem. Nie potrafię wyjaśnić, nie mieści mi się w głowie, we mnie się nie mieści. Pokój. A ten śnieg z deszczem jak pada, to się czasem pięknie mieni, odkryłam. Jak się tak w niebo wpatruję, w górę, piękny widok.

23 listopada 2007

Pierwiastek fizyczny

Jeszcze dobrze nie rozpakowałam walizki, a już trzeba dalej w drogę. Fizyczne zmęczenie też potrafi dać w kość. Chętnie bym sobie odpoczęła kilka dni i nabrała nieco sił, bo chociaż teoretycznie powinnam być przyzwoicie wyspana, brakuje czasu na takie ogarnięcie się spokojne. Ale dzisiejszy ranek troszkę traktuję jak prezent na ten cel.

Myślę o odsypianiu i przychodzi mi do głowy historia Sandry. Sandra ma coś takiego błyszczącego w oczach, i bardzo ciepłą osobowość, i mieszkała kilka lat ostatnich na Bliskim Wschodzie, gdzie prowadziła zajęcia sportowe dla muzułmanek. Fascynują mnie opowieści o tym, jak pozawijane w chusty kobiety zamykały się starannie w budynku. Kiedy już pozasłaniały wszystkie okna i upewniły się, że żaden mężczyzna nie będzie mógł dostać się do środka, przebierały się w dresiki i ćwiczyły aerobik. Dla nas, którzy przywykliśmy do jakiegoś poziomu kultury fizycznej od wczesnego dzieciństwa, to może nie jest tak niezwykłe. Ale wyobrażam sobie te kobiety, które nigdy nie miały szansy nauczyć się swojego ciała, skoordynować jego ruchów, i które ze względu na skromność i pobożność (jedno i drugie bynajmniej pozytywne) stały się praktycznie oderwane od swojej fizyczności. A tu proszę, Sandra i jej aerobik, i wspólne śmiechy i uczenie się o własnej godności, i przyjaźń, i niezapomniane chwile akceptacji i miłości, i mnóstwo wspólnych odkryć.
Sandra to twarda dziewczyna, ale póki co mieszka w Europie. Tak się stało, że kiedy mieszkała w Libanie, w pewnym momencie zaczęły spadać bomby. Ludzie zaczęli umierać, wychodzić do pracy, na kawę, i nie wracać. Samochody zaczęły wybuchać. Osierocone dzieci lądowały na ulicach. Ruiny domów był dobrym obrazem zdewastowanych żyć. Sandra została jeszcze trochę ze swoimi przyjaciółkami od sportu, ale wkrótce musiała wyjechać.
Sandra odsypiała wojnę przez rok. To ponoć jest tak, że bombardowań nie można zapomnieć do końca życia. Zdaje się, że jest jakaś wspólnota doświadczeń łącząca tych, co przetrwali ten koszmar, pewnie warto zapytać starsze pokolenia. Sandra już nigdy nie chce się znaleźć w takim miejscu. Jej oczy wciąż błyszczą, ale na każdy większy hałas jej ciało się kurczy, i każdy mięsień napina się w pełnej gotowości, by szukać kryjówki. Myślę sobie, że są doświadczenia, które zawieszają w jakiś sposób podział na ciało i ducha, nie wiadomo czasem, gdzie granica. Tak totalnie na wylot może coś przeszyć.

22 listopada 2007

Mosbach.

Ze ściśniętym gardłem czasem, ale trzeba pewne rzeczy przyjąć. Co nie znaczy, że nie należy walczyć. Będę, nie odpuszczę, zwłaszcza że jest o co. Chyba ostatecznie pokochałam młodzież, chyba do samego dna duszy, ależ to boli, kiedy tak niewiele mogę im zaoferować. Liczę na cud.

Blessed be Your name
In the land that is plentiful
Where Your streams of abundance flow
Blessed be Your name

And blessed be Your name
When I'm found in the desert place
Though I walk through the wilderness
Blessed be your name

Every blessing You pour out I'll
Turn back to praise
And when the darkness closes in, Lord
Still I will say
Blessed be the name of the Lord
Blessed be Your name

Blessed be Your name
When the sun's shining down on me
When the world's "all as it should be"
Blessed be You name

And blessed be Your name
On the road marked with suffering
Though there's pain in the offering
Blessed be Your name

You give and take away
You give and take away
My heart will choose to say
Lord, blessed be Your name
I will bless Your name

16 listopada 2007

Młyn

Uaktywniłam się, co nie? To nawet hiperaktywność jakaś, nosi mnie, gniecie, co począć?

Bo tak, bo się wiercę po domu, i chociaż czas najwyższy spać się położyć, szukam i nie wiem czego szukam, rozmawiam z Nim, On sam trzyma mnie w jakimś mniej więcej pionie, mój Bóg który mnie zna, i moje potrzeby zna, On jest niesamowity jak przychodzi ze swoim ukojeniem, umiem wtedy tylko stać przed Nim i dziękować. Ale co począć, pewne rzeczy mam wrażenie urosły we mnie w ostatnim czasie i teraz są już gdzieś blisko granicy wytrzymałości, to nie są łatwe próby, ani trochę nie jest łatwo. Nie mogę powiedzieć że jest źle, w sumie jest wspaniale, tylko nie umiem w miejscu usiedzieć i zmagam się z tym czego nie rozumiem, i z tym na co zdaje mi się nie mam już siły. Dobrze że wyjeżdżam na kilka dni, trochę się ukierunkuje na co innego moja energia, trochę dystansu może złapię. Ale nie będę ściemniać, nie lubię aż tak bardzo być próbowana, no. Pewnie każde zwycięstwo daje jakiś wzrost zaufania i jakiś rozwój, ale to nie zmienia faktu, że proces jest trudny i niespecjalnie wdzięczny. Już mi wszystko jedno, byle wrócił spokój, czekam na to, bardzo na to czekam, bo jak mówiłam, granica wytrzymałości zdaje się być blisko. Jeszcze troszkę i odpocznę mam nadzieję.

14 listopada 2007

Logos

Jak to jest, zastanawiam się, jak to jest, że słowo pomyślane jest czymś całkiem innym niż wypowiedziane? Myślałam pewne słowa już od dawna, przywykłam do nich, nawet je pokochałam. I nagle coś się stało przedziwnego, w jakiejś rozmowie ostatnio nabrały materii, nabrały kształtu, wystrzeliły w powietrze, w czyjeś uszy, i nowy rozdział się zaczął w moim życiu.
A przecież to nic nowego. Wyjeżdżam za dwa lata, może ciut więcej, ale około. Z mojego domu tymczasowego warszawskiego w jakiś inny tymczasowy. Nie wiem dokąd, dość daleko i na dość długo. Czekam przecież niecierpliwie już od jakiegoś czasu aż mi się spełni powołanie żebraczo-tułacze, przygotowuję się, ba, nawet o tym rozmawiam z innymi żebrako-tułaczami.
Ale ta jedna rozmowa, to dokładnie, że to słowo miało jakiś swój tor, pokonało jakąś drogę, zostało przyjęte przez moich domowników tutejszych, zaakceptowane, to wszystko sprawiło, że po raz pierwszy poczułam się naprawdę na wylocie. Uświadomiłam sobie, że jakieś odliczanie się zaczęło, że 'tu i teraz' jakoś się podporządkowało 'tam i potem'. Nie straciło znaczenia, ale podporządkowało się. I w jakiś sposób przedziwny wyrwało mnie ono z zakorzenienia i stałam się w jakiś sposób oddzielona, i jakoś dziwnie nie tutejsza.
A przecież realnie nic się nie zmieniło, to samo miałam w planach i tydzień temu, i miesiąc, i rok. Ale to słowo, i to że mi ktoś powiedział "wyjeżdżasz niedługo", to rewolucja największa od wielu tygodni. I jak zaglądam w siebie, do środka, to jestem szczęśliwa jak nigdy.

12 listopada 2007

Postmodernistyczna to ja nie jestem.


Czas pościerać kurze, myślę sobie, napisać coś. Nie wiem doprawdy które coś, wiele ich różnych, przeżyć, przemyśleń, gestów.

Ale takie choćby ssanie w żołądku. Już powoli dostrzegam pewną prawidłowość, powtarzalność, zaczynam to rozpoznawać. Pół słodkie, a pół gorzkie, trochę dodaje skrzydeł, trochę paraliżuje. Bo tak, był tydzień spędzony na intensywnej pracy, taki trochę stan wyjątkowy, pełna mobilizacja.. taki czas, gdy niestraszny pot ani łzy, jeść w zasadzie nie potrzeba, spać też nie, jest zadanie, jest wizja, i jest wielka satysfakcja że idzie to jakoś do przodu. W sposób oczywisty taki oto stan zbliża do ludzi, buduje relacje, daje odczuć współzależność, pozwala poobserwować i wsłuchać się nieco w cudze dusze. Potem są efekty wspólnej pracy, wspólne ich celebrowanie, i wszystko jakoś naturalnie zaczyna nabierać nowej jakości, od której już zaczyna być blisko do przyjaźni, do koinonii takiej prawdziwej. Ale wiadomo, zadanie wypełnione, realia zmuszają do powrotu w obowiązki, w nasz atomowy tryb życia postmodernistyczny, wracamy do domów, wkładamy zdjęcia w albumy. I to jest ten moment, kiedy ssanie w żołądku daje o sobie znać dotkliwie, kiedy tęsknota za koinonią jest dobitna najbardziej. Ja nie wiem czy to ja jestem taka wspólnotowa, czy to jakieś echo społeczeństwa tradycyjnego we mnie pobrzękuje, czy jakiś bunt wobec efemeryczności relacji, trudno odgadnąć. A może to jakieś odbicie tego, jak nam Bóg zaprojektował dusze, że chcemy być blisko innych dusz, a kiedy posmakujemy bliskości i widzimy, że jest słodka, ale jakaś niepełna i ułomna jednak, szukamy tej doskonałej, szukamy Jego.
I teraz znów doświadczam tej tęsknoty, tego ssania, i myślę, że może łatwiej by mi było żyć w jakiejś wioseczce etiopskiej. Ale też mam świadomość, że i tak jestem błogosławiona. Pewnie bywa tak, że można się mijać całe życie i za niczym nie tęsknić. Można? Nie wiem, doprawdy...

24 października 2007

Kolejka.

No i tak, za sprawą notarialno-urzędowego chochlika, pobyłam sobie przez kilka tygodni bezdomna. Było mi z tym w jakiś sposób przyjemnie - znacznie to było bliższe rzeczywistości, niż to uparte udawanie, że mieszkam pod adresem, pod którym zaledwie bywam. Ale cóż, taki kraj, takie wymogi. A kiedy już się rzecz wyjaśniła, udałam się do urzędu celem dokonania meldunku i wymiany dowodu osobistego. Wielkie przeżycie, taka wyprawa w gąszcz instytucji, i do teraz jakoś mnie rusza. Choć pewnie gdybym chadzała po lekarzach, urzędach podatkowych i tym podobnych, wrażenia mogłyby być zbliżone. Ale się w każdym razie zadziwiłam, przejęłam, przeżyłam. Coś nowego mnie uderzyło.

Cała procedura odbyła się w sumie sprawnie. Panie były miłe i profesjonalne. Kolejka owszem, kilkuosobowa, ale jakaś być musi, bo wszyscy teraz wymieniają dowody. Pomieszczenia dobrze oznakowane, ani obskurne, ani przepychem po oczach nie kuły. Doprawdy miłe doświadczenie, nie pachniało Kafką, nijak się żadne Orwelle nie nasuwały.

Szok nastąpił w kolejce. Ludzie w różnym wieku stali, większa część jednak kolo 40tki i powyżej. Można było siedzieć, estetyczne krzesełka ustawione były wzdłuż ściany, ale oczekujący złapali w pewnym momencie nerwa i potem już tłoczyli się wokół drzwi. Siedzenie przestało być uprawnioną formą kolejkowej egzystencji, więc i ja musiałam postać. Poirytowane szepty gryzły jakiś czas w uszy. Ale prawdziwa solidarność czekaczy narodziła się w chwili, gdy pani urzędniczka wyszła z biura, by w pobliskiej toalecie napełnić czajnik wodą. Obywatele zerkali spode łba, a gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, popłynęła gorzka litania niezadowolenia i frustracji, rozciągająca się na najbliższe pół godziny.

'Za to im płacimy, żeby kawusie sobie parzyły'
'Ale do kawy to i ciasteczko trzeba, żeby paść tłusty tyłek'
'Złodziejstwo normalne, do czego to podobne, ja w pracy mam 15 minut przerwy, a te sobie śniadanka robią'
'Wszystko takie jest w tym kraju'
'Tu jest wszystko nienormalne, kieszenie sobie napychają i wymyślają idiotyzmy'
'Ktoś nieźle zarobi na tej wymianie dowodów, na co to komu potrzebne'
'Elektroniczne dane, niby takie nowoczesne, a pieczątki nawet nie da się wbić'
'Jak na taki dowód wpisać grupę krwi?'
'Kto by się z urzędasów ludzkim życiem przejmował'
'Może tatuaże każą nam robić, będziemy chodzić jak zwierzęta'
'Albo każdy będzie musiał laptopa kupić i z nim chodzić, i tam będą wszystkie dane'
'Wszystko wymyślą, byle pieniądze wyłudzić i życie utrudnić'
'Starsi ludzie stoją w kolejce, a paniusie kawkę piją'
'A jak to życie będzie w tej piątej Rzeczypospolitej wyglądało?'
'Jak to jak! Tylko gorzej będzie, przecież ten kraj jest nienormalny'
'No przecież, k***, nic tu nigdy lepiej nie będzie, tylko gorzej'
'Zwariować można, co za życie'
'U nas nigdy nie będzie dobrze, bo to wszystko chore jest, co tu się wyprawia'
'Wie pan, ja z Londynu przyjechałam, tam jest inaczej'
'Ale co, dużo naszych?'
'Dużo, ludzie, praca, sklepy, wszystko po polsku, nie trzeba się angielskiego uczyć. A życie lepsze'
'K***, Polska to Polska, same buraki'
'No teraz też, stoimy jak k*** idioci, bo się komuś wymiany dowodów zachciało'
'Nie no, w sumie szybko idzie ta kolejka'
'Jakie tam szybko, nie masz pani co robić, tylko po urzędach sterczeć?'
'Taki kraj, najlepiej biednym dosrać'

A u mnie gonitwa myśli w głowie. Żyjemy w 35tym najbogatszym kraju na świecie. Niczym nie zasłużyliśmy, ani mieszkańcy całej biedniejszej reszty świata niczym nie zasłużyli na taki stan rzeczy. Są miliony wielodzietnych rodzin, które żyją za 5 dolarów na miesiąc. 1/3 ludzkości zaśnie dziś z pustym żołądkiem. Co trzecia kobieta została zgwałcona. Blisko połowa pada ofiarą przemocy i innych nadużyć. Wiele kultur konserwuje i promuje nierówności, upokarzanie i okaleczanie ludzi. Miliony ludzi czekają na wizytę u lekarza tygodniami, obozując pod gołym niebem. Wyprawa po wodę często zajmuje kilka godzin. O ile woda pitna w ogóle jest dostępna. Całe rodziny, całe pokolenia, miasta, państwa, wymierają na AIDS. Są kraje, gdzie kształcenie na podstawowym poziomie pozostaje luksusem zarezerwowanym tylko dla najbogatszych chłopców. Dzieci posyłane są na wojny, a młode kobiety marzą, by umrzeć w samobójczym zamachu i zasłużyć na nagrodę Allaha. Wielu ludzi nie doświadczyło w ciągu całego swojego życia takich udogodnień jak miejski autobus, system emerytalny czy właśnie jakikolwiek urząd.
Jesteśmy błogosławieni, że możemy żyć w Polsce. Że możemy bezpiecznie zasypiać i wstawać w pokoju. Jesteśmy bogatymi i zdrowymi ludźmi. Miałam wielkie pragnienie powiedzieć o tym zrzędzącym czekaczom, uświadomić im skale ich dramatów, przebić się przez to jęczenie. Jakoś dziwnie zabrakło mi słów. Znów Święto Dziękczynienia. Ile sama mam wdzięczności?

19 października 2007

Prawo własności.

Czuję ostatnio dobitnie, że wszystko co mam jest od Boga i w zasadzie to On pozostaje właścicielem. Luz, ta myśl nie jest aż taka trudna. Nawet w jakiś sposób przynosi ulgę. Naga się urodziłam i naga umrę, mówiąc za Hiobem. Rzeczy, przedmioty, gadżety, sprzęty - to wszystko jakieś narzędzia. Nie można się za mocno przywiązywać. Ale nie da się tej prawdy tak spłaszczyć do materii. W zasadzie każde duchowe osiągnięcie, każdy 'sukces' duszpasterski, każdy krok czy kroczek w rozwoju, to też nie moje, a zawsze Jego. Prezenty, czyli łaska. Cóż za ulga.
Ale dalej, lekcja z ostatnich dni. Moje życie, godność, wartość, jakieś wewnętrzne przeżywanie, cała intymność mojego świata, emocje i pragnienia, i reputacja, jakakolwiek by nie była, też jest Jego, przynajmniej chcę żeby tak było, staram się. W ten oto sposób Bóg ostatnio przeorał mi duszę, nie wiem czy był w tym jakiś inny cel jak tylko to, ale się udało. Nauczyłam się stać nago pośrodku ruchliwej ulicy, wystawiona na wszystko, ubrana tylko w Niego. Tak, to metafora oczywiście. Jeszcze wieje po plecach, ale już widzę, że warto.

Wykoleiło się

Wybory idą, uczelnia się zaczęła, we wtorek egzamin na prawko... Wszystkiego raczej dużo się dzieje, jest co komentować, niby owszem. Ale nie czuję takiej potrzeby, nie wiem co się stało, umarła dusza socjologa we mnie, czy co? Dziennikarza chyba też w takim razie. Nie sądzę żeby na dobre, ale na razie tak przynajmniej z wierzchu to wygląda. Więc blog się konsekwentnie wykoleja w kierunku osobistych wynurzeń. Pogodziłam się już z tym, po co się szarpać, to też jest jakaś funkcja, jakiegoś celu można się w tym doszukać. A niech sobie będzie.

09 października 2007

Paczka.

Dostałam wczoraj paczkę z Chin! Generalnie uwielbiam dostawać prezenty, tak samo jak i zresztą dawać, ale ona była nawet przyjemniejsza niż wszystkie bożonarodzeniowo - urodzinowe! Zupełnie to było nieoczekiwane, bardzo egzotyczne i wzruszające. Paczka składała się z rozmaitych artykułów, chińskich ciekawostek i delikatesów, strawy kulturalnej w postaci filmu dvd i wspaniałej liściastej herbaty.
Właśnie ją sobie popijam i rozmyślam o szczodrości autorki tego prezentu, a to się idealnie wpisuje w moje ostatnie refleksje nad książką Michaela Wikely Generosity. To doprawdy niesamowicie inspirujące, jak patrzę na wszystko wokół, na swoje życie, świat, stworzenie, śmierć Jezusa na krzyżu i życzliwość ludzi, którzy mnie otaczają, poraża mnie zupełnie niesamowita hojność Boga. Dla mnie osobiście to duże odkrycie ostatnio, tak przyglądać się temu wszystkiemu właśnie z perspektywy Jego ofiarnego, niepohamowanego, nie zważającego na nic dawania. I znowu wyzwanie, znowu zadanie, żeby się chociaż troszkę od Niego nauczyć. Z pieniędzmi, z materialnymi rzeczami nie miałam nigdy problemu, pewnie dlatego, że nie mam dużo. Ale już na przykład złapałam się na zrzędzeniu, tak sama do siebie, że ostatnio nie zarządzam już własnym czasem, że ciągle ktoś czegoś ode mnie chce. I przykro mi przed Bogiem jak o tym myślę, nie chcę być skąpcem, Bóg nie jest, więc mi wstyd. I tak mi się marzy, mieć takie serce, żebym niczego nie żałowała, ani pieniędzy, ani rzeczy, ani czasu, ani emocji, ani zaangażowania, ani niczego. Nie chcę wydzielać ludziom małych porcji, żeby mnie samej przypadkiem nie zabrakło. To nie w Jego stylu.

07 października 2007

Kochany pamiętniczku!

Ostatnimi czasy straciłam resztki dystansu do rzeczywistości, w związku z czym zamiast opisywać i komentować preferuję spotykać się, przytulać i modlić... Nie widzę sposobu, żeby wycisnąć jakkolwiek ekstrakt z minionych tygodni, nie umiem tak zredukować tego czasu, żeby mi się w słowach pomieścił. Wybacz drogi pamiętniczku, może to kwestia ubogiego warsztatu, może kłopoty z syntezą wrażeń, może zaangażowanie zbyt głębokie. Ostatecznie jednak mój piękny płaski monitor okazał się zbyt płaski, klawiatura za krótka, tajemnice zbyt pilnie strzeżone, ludzie zbyt bliscy... Wiele zniosłeś, mój drogi, ale tym razem nie dasz rady udźwignąć takiego spiętrzenia, nie ma sensu próbować.
Może warto tylko tak dla własnej pamięci dziurawej, dla własnej radości i własnego wzruszenia kilka haseł i kilka kropek postawić pod tą datą. Chcę pamiętać ten czas, tę nową jakość w duszy i nową muzykę. Zapamiętać wdzięczność tak wielką, że rozdziera wnętrze. Pamiętać badania naukowe, co nieoczekiwanie zmiażdżyły serce ciężarem strykowskich dramatów, i przejmujący smutek piosenek biwakowych, i może jeszcze pociągi o 5tej rano i wieczne popychanie czasu do przodu. I nade wszystko marzy mi się, by spamiętać tę błogość i przerażenie, kiedy tak stoję na krawędzi przepaści i za chwilę stopy oderwę od ziemi. Wiem, zapamiętam dobrze, zapomnieć się nie da, a ze wszystkiego niech płynie zachwyt i chwała dla Świętego Boga, co mi ten zamęt tak dziwnie zgotował.

10 września 2007

TO.

TO tak jakoś od dłuższego czasu już kiełkuje, dojrzewa... rozpęknięcia i szczeliny pojawiają się tu i ówdzie, i jeśli się skupić, można się dosłuchać skrzypienia i trzasków. Trochę to trwa, ale teraz zaszło już dość daleko, by można powiedzieć otwarcie, że to TO. Skorupka trzyma się jeszcze zazdrośnie swego miejsca, ale to bez znaczenia, wiadomo co będzie dalej. Wszystko nowe idzie, nawet nie myślałam że aż tak. Tyle tego nowego, aż ciężko powietrze złapać! Cieszę się na to wszystko, z zewnątrz to może tak bardzo nie widać, nie ma przecież obiektywnie przełomów żadnych wielkich, kamieni milowych, nie, nic takiego. Ale kto potrafi patrzeć uważnie, zauważy TO bez pudła, gdzieś pewnie na dnie oka albo w gestach. Czuję się trochę, jakbym się dopiero urodziła, nie mam pojęcia czemu akurat teraz. Mam tremę i przeświadczenie, że wszystko jest możliwe. Wypoczęłam i wymarzyłam sobie nowe wyzwania. Nie wiem co będzie, pojęcia nie mam co z TEGO wyrośnie, ale uśmiecham się i nie mogę się doczekać. W sumie bardzo lubię wrzesień.

06 września 2007

Kazanie na śniadanie.

Taki mi się ostatnio ukuł zwyczaj, że do porannej herbatki słucham Johna Pipera. Jak się tak dobrze zacznie dzień, to potem jakoś przyjemniej sobie płynie. Dziś na przykład z Księgi Hioba, rozdział 32, o tym jak Elihu po 31 rozdziałach milczenia wreszcie przysolił prawdę, choć był najmłodszy. Prawda była hardkorowa, ale Hiob wysłuchał i zamilkł - i to mi się właśnie w prawdzie podoba, że można ją dość łatwo rozpoznać. Po tym jak odświeża, ale też po nieprzyjemnym ucisku w dołku, związanym zwykle z koniecznością zrewidowania swojego życia czy motywacji.
W moim odczuciu Piper mówi prawdę, za to go lubię, chwilowo jest może nawet moim kaznodziejskim ulubieńcem. Poza tym jest wielkim erudytą, i jak na amerykanina ma nawet mało amerykański styl. Bardzo mi żal, że jego książki są u nas zupełnie nieznane (co się dziwić, tłumaczeń nie ma), bo dobrze i owocnie mi się je czytało. A teraz rozpracowuję bazę kilku tysięcy jego kazań (www.desiringgod.org), i podoba mi się, bo to się pięknie przeciwstawia mojemu wrodzonemu brakowi systematyczności i przymusza do podejmowania wyzwań. No i zwykle ściska w dołku, a jakże, czasem muszę potem pomilczeć, czasem coś zmienić, i cóż, czasem się udaje, a czasem nie. Ale zakładam, że i tak warto. Zwłaszcza, że nie chodzi o Pipera, a o szukanie Jego, cudownego Boga. A to zawsze przyjemne dla obu stron:D

31 sierpnia 2007

Norka nastraja.

Norah Jones pośpiewuje na festiwalu w Sopocie, zmarzła biedna dziewczyna okrutnie, ale posłuchałam chwilkę i mnie to wszystko nastroiło jakoś tkliwie. (A pamiętam, jak kilka lat temu Whitney Houston klęła, że zimno na scenie, w kurtce puchowej śpiewała. Do teraz najwyraźniej ogrzać nie umieją, Norki nie uprzedzili, bo w krótkiej koszulince dygotała.)
No więc mnie nastroiło. Od polityki się już dystansuję, bo to dla mnie za ciężki kaliber, ciągle czerwone paski latają po ekranie tv. Serce jakby naprawione. Do października jeszcze trochę, w powietrzu jesień, dzieci idą do szkoły (w mundurkach, a jakże!). I znów się narzuca poczucie, że przyszły kolejne końcówki, choć nowe rzeczy jeszcze odległe, ledwo się rysują na horyzoncie. Więc to taki dziwny czas, zresztą co roku taki sam, że intensywnie fantazjuję o tym nowym, postanawiam być najlepszą studentką, zadbaną kobietą, rozwijać zainteresowania, wzrastać duchowo, troszczyć się lepiej o przyjaciół, więcej zarabiać i mniej wydawać, a jednocześnie mieć więcej czasu i być bardziej wypoczęta...
Nie wiem, może to jest bez sensu, może te śmieszne noworoczne postanowienia są bez sensu, może lepiej po prostu żyć porządnie i pięknie z dnia na dzień. Ale w sumie z przyjemnością to celebruję, wyobrażam sobie to i tamto, dyscyplinuję się od wewnątrz, pielęgnuję od zewnątrz. Tak sobie nawet pomyślałam, słuchając tych pioseneczek uroczych, że może idzie dobry czas, że może to będzie dobry rok, dobre miesiące przede mną. Odkrywam zaskoczona, że oduczyłam się już czegokolwiek oczekiwać, że nie spodziewałam się dawno niczego więcej niż to, co tu i teraz. Ale ta Norka mnie roztkliwiła, więc tęsknię już za jesienią... Cóż, wiem dokładnie, nie będę idealna, ani życie nie będzie idealne, ale poprzedni, koszmarnie trudny rok jakoś się już we mnie zamknął i myślę sobie, może warto zaryzykować, może warto uwierzyć, że idzie dobre. Na razie zbieram siły.

20 sierpnia 2007

Sanatorium

W związku z nagłą i nieoczekiwaną potrzebą urządzić sobie musiałam sanatorium. Sanatorium moje polega na nicnierobieniu, niemęczeniu się i oszczędzaniu sił celem odciążenia mięśnia sercowego nim będzie za późno. Taa.
Jako kobieta, i to kobieta zmagająca się ze skłonnością do egocentryzmu, traktuję zalecenia lekarskie dość poważnie. Dość łatwo mnie nastraszyć. Konsenwencje (lub konsekwencje konsekwencji) niesubordynacji działają mi na wyobraźnię.
Więc robię sanatorium. Oszczędzam się. Leżę. Wysypiam się. Daję się obsługiwać. Czytam misyjne czasopisma i oglądam telewizję. W związku z tym udało mi się dokonać kilku odkryć, najważniejsze zamieszczam poniżej.
Primo, lenistwo jest całkowicie nieatrakcyjne. Pamiętam, że jako nastolatka dostrzegałam w obijaniu się jakąś wartość. Kultura też ją jakoś promuje, choćby przez wyrażenia takie jak "słodkie nicnierobienie". A tu proszę, żadnej słodyczy nie widać. Niekonstruktywne, bezsensowne, ciepłe kluchy. Wstrętne. Nie to co wypoczynek, czyli robienie różnych rzeczy dla samej przyjemności. Nierobienie - to dopiero wysiłek i wyzwanie! Sanatorium trwa na razie dwa dni, a ja już nie wyrabiam. Klasyfikuję ten stan jako sprzeczny z konstrukcją i powołaniem człowieka i równie przykry, jak zastrzyk czy wizyta u dentysty. Może lobby leniuchów uzna, że buduję uniwersalne teorie na podstawie subiektywnych odczuć. Jasne, że tak! Tym się głównie na tym blogu zajmuję!
Dla równowagi dodam może, że jednak niechęć do bezczynności narodziła się w moim charakterze stosunkowo niedawno. To musiało się stać jakoś w okresie od poprzedniej wyleżanej choroby do teraz. Szczerze mówiąc, zawsze się o nią modliłam. Przez długi czas lenistwo było jednym z głównych wyznawanych grzechów. I proszę, Bóg może zmienić osobowość! (Implikacje tego stwierdzenia są bardzo interesujące, ale sobie tym razem podaruję).
Dość dygresji, lenistwo jest obleśne i robi się coraz bardziej nie do zniesienia - odkrycie numer jeden.
Secundo. Jak wiem, że mi coś dolega, łapię wisielczy nastrój. Robi mi się bardziej cięty język, mniej się bawię w dyplomację. (Biedna moja rodzina.) Nabieram wówczas jakiś nowych predyspozycji, lepiej się nadaję na wredną zołzę, albo na polityka. Znowu pouniwersalizuję. Może jakaś lekka ułomność lub częściowa niesprawność dodaje ludziom nieco polotu (lub cynizmu). A może nie, może wyjaśnienie jest jeszcze prostsze. Banalne wręcz.
W żadnych innych okolicznościach nie oglądam telewizji. A tu nie tylko oglądam, ale jeszcze nie mam władzy nad pilotem. Co w kontekście mego rodzinnego gniazda oznacza TVN 24, czyli zgodnie z polskim stylem, krajowe szarpaniny polityczne.
No i wymiękam. Włącza mi się agresor. Działa to na mnie zdecydowanie bardziej wycieńczająco, niż przekopanie ogrodu lub zaoranie pola. Mam jakieś idealizmy, jakieś postawy obywatelskie próbuję w sobie pielęgnować, i wszystko się roztrzaskuje z hukiem o te obślizgłe, ordynarne rozgrywki. [Tu umieściłam pierwotnie dość długi paragraf komentarza do obecnie panującej sytuacji politycznej. Następnie go wykasowałam, bo po co psuć sobie i innym zdrowie, promować dokładnie to, co mnie odrzuca i co damie nie przystoi..].
Więc kiedy już wzbiję się ponad negatywne emocje, rodzi mi się w głowie postulat następujący: w sanatoriach, szpitalach i placówkach służby zdrowia, telewizja powinna być surowo wzbroniona. Dla dobra pacjentów.

17 sierpnia 2007

Prostota, prostactwo i mieszane uczucia.

Myślę sobie, proste życie, prości ludzie. Widzę piękny obrazek, drewniane meble, płócienny obrus, zapach ziół. Skromnie i szczęśliwie. Bez błyskotek, bez gadżeciarstwa, praca, rodzina, silne więzi, sielanka. Oczywiście jak już mi się taki obraz w głowie namaluje, parskam śmiechem i racjonalnie szukam nieco więcej kontaktu z rzeczywistością. Ale mam takie obrazki wyryte w głowie. Niewątpliwie.
Jakoś to się też wplata w moje myślenie o misjach, już jakiś czas temu zauważyłam. Automatycznie mi się włącza, że chodzę w wygodnych sandałach, mam na wszystko czas i jestem naprawdę blisko ludzi. Muszę to jakoś mieć chyba wdrukowane, może kulturowo, a może gdzieś się to wyhodowało z mojej dziewczyńskiej naiwności. Cóż, trzeba sobie pewne rzeczy powiedzieć szczerze, przed sobą. Chociaż stopniowo mi te idylle z głowy wyparowują (ale nie ideały!).
Co chcę powiedzieć? Że czasem bywam prawdziwie zmieszana. Jezus umiał patrzeć na ludzi. Upodobał sobie prosty lud, że tak powiem. Sam nie brylował wśród elit, jak się wielu wtedy po Mesjaszu spodziewało. To wiemy. I tu proszę, chcę się od Niego uczyć, bardzo chcę. Miewam z coraz większym natężeniem jednak szczere przejęcie i jakąś troskę o ludzkość, i w ogóle, i w szczególe. Przy tym im więcej o tym myślę, tym większa konieczność, by tę troskę sprowadzić od mglistej abstrakcji w jakąś gęstszą substancję rzeczywistości. Ochoczo wychodzę z mojego wygładzonego środowiska w prawdziwą, normalną Polskę. I bywa, że to boli.
Bardzo proszę, kurs prawa jazdy, wymarzone okoliczności by pobyć z ludźmi. Cały dzień, ja, chłopak, dziewczyna i instruktor. Miła dziewczyna, nawet bardzo miła - blondyneczka z technikum ekonomicznego, obcisła czerwona bluzka, taki typ, co w sklepie spożywczym spotyka się za ladą, gdy mówi "kochanie" i "złociutka". Pogadałyśmy więc troszkę, zgrabnie nawiązałam kontakt, ucieszyłam się, że nie czuję barier. Jak miło, że nie urodził się dystans między nami, choć drogi życiowe zasadniczo różne. Uroczy uśmiech bardziej się rzuca w oczy niż zepsute zęby.
Potem przyszło wyzwanie. Blondyneczka przesiadła się za kierownicę, instruktor komentuje poczynania, tłumaczy zasady ruchu. Dziewczyna uśmiecha się słodko, wyczuwa moment gdy instruktor nie patrzy, wysuwa środkowy palec w powszechnie znanym geście. Niemożliwe, myślę. Zbieg okoliczności, przywidzenie. No i nie, obserwuję dalej, zszokowana. Dobrze widzę. Dziewczyna słodko szczebioce całą drogę i co kilka minut pokazuje instruktorowi "faka".
Gdzie moja otwartość? Mur wyrósł momentalnie. Dystans jak stąd do Nowej Zelandii. Nie wiem co poczułby w takiej chwili Jezus, nie wiem co ja powinnam czuć, na pewno co innego niż dzisiaj. Czasem mam jednak maleńkie serduszko rozpieszczonej panny, co grubiaństwem się brzydzi. Cóż, trzeba sobie pewne rzeczy powiedzieć szczerze, przed sobą.

15 sierpnia 2007

Jak zostałam kierowcą.

Taka stara baba, a prowadzić auta nie potrafi. Ale się zacięła i się uczy. Poszła na kurs, powtarzając sobie w myślach, że od lewej idzie sprzęgło, potem hamulec, a po prawej gaz. Pan instruktor mówi na przywitanie "rozumiem, że umiesz jeździć?". Ja, że skądże, a on na to, że w takim razie jedziemy. Pierwsza jazda, druga, jeszcze nie byłam pewna jak się biegi wrzuca, jak hamuje, a on mówi, że jedziemy do miasta. Przejechałam 45 kilometrów na trasie, kilka wsi, jedno spore miasto. Jeździłam 2 godziny w korkach, po rondach i skrzyżowaniach, spocona cała ze stresu, aż mokra. Ale najlepsze dopiero przede mną. Pan instruktor mówi, że się spieszy z powrotem do domu, że mam dusić do dechy. 60 km do przejechania. Próbowałam jeździć przepisowo. 50 w mieście, 90 na trasie. Mówię mu, że jak będę miała prawko, będę jeździć wzorowo, tyle ile można. Tak sobie postanowiłam, zdaje mi się, że chrześcijanin powinien szanować prawo. Instruktor mówi, że się chyba z choinki urwałam. Faktycznie wszyscy mnie wyprzedzali jak byłam przepisowa. "Śmielej, śmielej" - mówi. Pruję setką, prawie całą drogę, ledwie żywa ze strachu. Jak mnie ktoś wiezie, to mi się to wydaje wolno. A teraz to jak prędkość światła normalnie. Pan instruktor każe dusić na gaz. "Ale proszę pana, przede mną autobus, na przeciwnym pasie ciężarówka, ja się boję, nie umiem wyprzedzać". Podwójna ciągła. Wyprzedzamy.

Dojechałam, pan zdążył na czas. Jak wysiadłam z auta, miałam miękkie kolana. Chrzest bojowy, nie ma co. Czasem ciężko przestrzegać prawa. Ale założeń nie zmienię.

10 sierpnia 2007

Drzemka z łamigłówką.


Pewna księżniczka bardzo kochała pewnego księcia. Strzegła swego uczucia z godnością odpowiednią do jej królewskiego pochodzenia. Czasem tylko wymknął jej się spod kontroli rumieniec, może raz lub dwa zamilkła bez uzasadnienia. No a książę był faktycznie wyjątkowy, piękny i szlachetny. I jak to książę, wyruszył w dalekie kraje i świadom lub nie, dał księżniczce szansę tęsknić i czekać przez długie miesiące, może i lata. Księżniczka siedziała więc w swojej wieży wpatrzona w mglisty horyzont. Zastanawiała się, czy książę podziela jej uczucia i czy kiedykolwiek nastąpi happyend.
Jej pełne melancholii czekanie przerwało pukanie do pałacowych wrót. Oto przybył posłaniec, posłaniec księcia, przywiózł też dziewczynę, rosyjską szlachciankę. Książe zwraca się do księżniczki z prośbą o wyświadczenie przysługi. Ma zatroszczyć się o pełną wdzięku cudoziemkę.
Kobiety rozmawiają, szybko zawiązuje się między nimi szczera przyjaźń.
Rosjanka mówi, jak urzekł ją książę. Jak zabrał ją w podróż przez Morze Śródziemne. Jak rosła jej miłość, gdy zawitali do Afryki. Jak na Cyprze złamał jej serce swoją obojętnością. Jak ostatecznie pozbawił ją złudzeń. Że niby to miała być tylko przyjaźń. Rosjanka wypłakuje swoje rozczarowanie w ramionach księżniczki, a księżniczka płacze razem z nią.

Taka mi się dziś przyśniła bajeczka. Nad ranem, już po budziku, w przerwach na drzemkę między dzwonkami co pięć minut. Przyjemnie mi się ją śniło, a zwłaszcza dlatego, że to była bajeczka z zagadką. Księżniczka tuląc zranioną przyjaciółkę, zastanawiała się, po co książę ją do niej przysłał. Kocha czy nie kocha? Ostrzega, obiecuje, testuje, żartuje?

Tak oto razem z księżniczką główkowałam sobie, drzemiąc, nad zamysłami jaśnie panicza. Nie podzielę się wnioskiem. Zabrakło mi 5 minut, żeby przetłumaczyć go z intuicji w słowa. Krzątanie się domowników wyrwało mnie ostatecznie z błogiego rozespania, a złota myśl płynie z tego taka - czasem nie trzeba telenoweli, starczy poduszka!

Wsteczny

Nie będę próbowała nadrabiać zaległości w pisaniu bloga. Nie będę. Tak sobie powtarzam. Przecież to bez sensu. Ale coś mnie ściska, wiercę się niespokojnie, jednak trochę żal, że taki szczególny czas nie będzie udokumentowany. No bo przecież działo się przez te dni czy tygodnie, i to wiele naprawdę niezwykłych rzeczy. Bywały wzruszenia tak wielkie, że będę je pewnie pamiętać do końca życia. Było sporo przekraczania własnych barier, sporo wyzwań. W jakimś sensie to było jak czas żniw, wielki fizyczny wysiłek, radość, satysfakcja, pełne zaufanie do Tego, który o wszystko się we właściwym czasie zatroszczył.
Mam na myśli TeenStreet oczywiście. To tylko tydzień, ale wierzę że dla wielu osób bardzo ważny. Dla mnie też. W sumie jakoś tak się składa, że ta impreza jest dość wyjątkowa w tym sensie, że całkowicie zmienia moje życie. Rok po roku. Tak, to dość dużo.
Pierwszy raz poczułam jarzmo prawdziwej odpowiedzialności za innych ludzi. Duchowej, materialnej, organizacyjnej, emocjonalnej, każdej możliwej. Było tak wielkie, że od razu postanowiłam odstąpić ten balast Temu, który może udźwignąć wszystko. Ufff, ulżyło. Ale wymaga dużej dyscypliny, zwłaszcza duchowej. To była dla mnie jedna z większych lekcji. No bo tak, jeśli wycofuję się ze swoją mądrością, o której wiem, że jest niewystarczająca, to muszę trzymać się Bożej mądrości. Ale jak puszczę, nie zostanie nic. Ani świeckiej, ani Bożej wartości już w tym wszystkim nie będzie. Nauczyłam się to widzieć. Czasem mam ochotę zapędzać się w niezależności, ale mieć doskonale mądrego Szefa to wielka ulga.
No i też temat przywództwa szeroko rozumianego był dla mnie całkiem nowy. Nie chciałam się kreować na szefową. W sumie cały czas zmagałam się z pewnym zażenowaniem związanym z tą funkcją, do dziś się go zresztą nie pozbyłam. Czasem łapałam się na tym, że kombinuję jak kierować ekipą, żeby tylko nie było widać 'kierowniczki'. A czasem wydawało mi się to śmieszne, czułam, że to jednak potrzebne, czułam oczekiwanie prowadzenia. Nieraz matkowałam, to też coś nowego. Wiele razy czułam się za miękka, nie w sensie łagodności, ale w sensie charakteru i doświadczenia. Od czasu do czasu myślałam, że chciałabym to robić w duecie, z facetem, że nieraz kobiecość jest atutem, ale czasem wadą, no że po prostu nie jestem wszystkim na raz. Ale też porcja miłości i troski, którą dostałam, była uderzająca. Nigdy czegoś aż takiego nie doświadczyłam, od tak wielu osób, bywało, że nie wiedziałam, gdzie to wszystko pomieścić.
Mogłabym jeszcze pisać i pisać, bo co ja tu opowiedziałam, tylko garść odczuć, a jest znacznie więcej - i całe mnóstwo historii, i ludzi, przeżyć i słów. A potem padłam jak mucha, i dochodziłam do siebie wspomagana pigułami, syropkami i pierzyną w upale. Bloga, jak już mówiłam, nadrobić się nie da. Zresztą, nie o to przecież chodzi.

16 lipca 2007

Gdzie jest Weronika?

Wakacyjnie niby, ale jakieś te wakacje bardzo niekonkretne póki co, ciągle mnóstwo pracy (kierunek Oldenburg już za tydzień!), trochę kręcenia się w kółko, dużo przeżyć, nieco wzruszeń... Zdrowo dzisiaj poleniuchowałam i zaczęłam sobie myśleć, że może to odpowiedni moment, żeby się bardziej nastroić na samą siebie, przypomnieć sobie nieco Weroniki, stęskniłam się sama za sobą.
Paskudny narcyzm, powie ktoś, a ja ktosiowi odpowiem, że to też mi się przytrafia, owszem i mea culpa, ale tym razem właśnie nie narcyzm, a zdrowa miłość własna. Czy tak można? Ja się będę upierać, że jak najbardziej, i że nie tylko zdrowa, ale i pożądana. Nie chodzi mi bynajmniej o promowanie egocentryzmu, takiego życia zdążyłam już doświadczyć i stwierdzam, że smakuje dość kwaśno. Przydługawe wpatrywanie się w siebie ani nie pomaga, ani nie uszczęśliwia.
Bardziej mam na myśli moment, kiedy można na chwilę przymknąć buzię, przestać gadać i pobyć sobie, posłuchać. Taki mały reset. Uśmiechnąć się nad sobą trochę. No i właśnie się uśmiecham. Nie wszystko jest proste, nigdy nie będzie, ale czuję się bardzo szczęśliwa. I chcę to zapamiętać dobrze, niech mi ten czas nie umknie.

13 lipca 2007

Notatki z Dziwnówka

Jezus bardzo dużo robił, dużo przemawiał. Ale w sumie niesamowicie rzadko mówił o samym sobie, o swoim usposobieniu, upodobaniach. A jak już powiedział, to powiedział. Jeden z nielicznych takich tekstów jest w Ewangelii Mateusza 11:29 - "uczcie się ode mnie, że jestem cichy i pokornego serca, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych".
Pokorny? Co miał na myśli? Co my mamy na myśli, gdy myślimy o pokorze? Lękliwość, znerwicowanie, przyzwolenie na bycie wykorzystywanym przez otoczenie? Szukanie ugody za wszelką cenę, także cenę swojej godności i swoich racji? Chyba nie mówił tego o sobie Jezus, ten, który wywalał stoły świątynnym handlarzom, który twierdził, że ma moc zmienić życie każdego człowieka? Takiego usposobienia z pewnością nie miał ten, który był mistrzem w obnżaniu hipokryzji? Czy pokorny człowiek może powiedzieć sam o sobie, że jest pokorny? Obietnica jest nie bylejaka - ukojenie dla duszy. Warto wgryźć się w temat, wyjść poza ogólniki i intuicje, wejść w konkret.
Na początek definicja. Elegancko, psalm 131. Czytam werset po wersecie. Jeszcze mi pobrzmiewa w głowie jak to piszę. Sama pokora się nie pojawia, ale cały opis jest w samym sercu tego pojęcia. Niewątpliwie. Niesamowity obraz. DZIECKO. Wyobrażam sobie kilkumiesięcznego niemowlaka. Z kim rywalizuje? Przed kim się chełpi? Gdzie jego megalomania, dokąd sięgają jego ambicje? Najbardziej mnie poraża siła związania z rodzicami. Totalna zależność. Bez nich nie przeżyje dnia. Niemowle potrzebuje mamy i doskonale o tym wie. Potrzebuje jej ciepła, jej miłości, jej pożywienia. Ona jest jego bezpieczeństwem. Zależność to takie słowo, co bije nas po uszach. Każe zgiąć kark. Przyznać własną niewystraczalność. Trudne dla naszego JA wypolerowanego, wyniesionego na ołtarze. Ale stop. Na zależności nie koniec. Kto ma dziecko, zrozumie lepiej. Taki niemowlak w ramionach matki to najbardziej godne stworzenie we wrzechświecie. Nie ze względu na swoje osiągnięcia. Nie ze względu na cokolwiek. Jest jej dzieckiem, i to wystarczy, by był najcenniejszym skarbem. Może mieć piękne blond kędziorki i słodką buzię. Jest najdroższym skarbem. Może mieć porażenie mózgowe albo zespół Downa. Jest najceniejszy.
Pokora. Znać swoje wywyższenie i znać swoją niemoc. Rozumieć, kim się jest. Odnaleźć swojego miejsce przed Bogiem i ludźmi. Wszystkie idiotyzmy związane z pychą tracą wtedy jakiekolwiek uzasadnienie. Zgięcie karku trochę boli, fakt, ale możemy się uczyć od Mistrza (Fil 2:5-11).

27 czerwca 2007

Grupa domowa

Dla osób, którym protestanckie środowiska kościelne nie są bliżej znane, szybkie wyjaśnienie. Grupa domowa to taka instytucja, że ludzie oprócz (nie zamiast) kościoła, spotykają się w małym gronie w czyimś domu. Zwykle raz w tygodniu, usiłują nauczyć się czegoś nowego o Bogu i sobie nawzajem, pogadać, pomodlić się razem. Trochę kółko modlitewne, trochę studium biblijne, trochę sesja terapeutyczna, a trochę domówka ze znajomymi.
Moje pierwsze skojarzenie jako młodej chrześcijanki: tfu! Aparat kotroli i indoktrynacji! Potem myślałam, że kółko wzajemniej adoracji albo zlot czarownic. A jak już wyszłam z etapu demonizowania i szalonej podejrzliwości, zaczęłam dostrzegać pozytywy. Ale nie miałam swojej grupki domowej, nawet gościnnie nie miałam okazji doświadczyć, dopóki sama nie zaczęłam czegoś takiego współprowadzić. Pierwszy rok zakończony. Patrzę wstecz, widzę potknięcia, wzruszenia, czuję radość, dumę i wdzięczność. I potężne błogosławieństwo. Inna jakość relacji z Bogiem i z ludźmi. Fakt, z każdym miesiącem mocniej odczuwam, jak wiele jeszcze muszę się nauczyć, jak bardzo brakuje mi chwilami dojrzałości. Ale to, co mnie rusza najbardziej, nie umiem nawet dobrze opisać tego słowami, to doświadczenie troski i odpowiedzialności za kogokolwiek. Niesamowite jak urodzenie dziecka. Gigantyczny przełom w sercu. Znacznie większe niż własne troski i humorki. Za to jestem chyba wdzięczna najbardziej.
Idzie czwartek, będzie mi tego brakowało. Postaram się pisać przez wakacje coś specjalnie dla grupkowiczy. Takie przymusowe przenosiny w wirtuala.

Rozkrok

Wakacje to taki przedziwny czas wykorzenienia z jakiegoś świata oswojonego, samotnych śniadań leniwych i przyjaciół w zasięgu telefonu, w odległości kilku przystanków autobusowych, całej tej rozpracowanej rzeczywistości ze znajomymi paniami ze spożywczaka, dobrze znanymi trasami spacerowymi i możliwościami, jakie daje, było nie było, stolica. Wykorzeniona z tego wszystkiego ląduję w środku mojego rodzinnego domu, pachnącego swojskością z dzieciństwa, wśród regularnych domowych posiłków, gadającego telewizora, najbliższych ludzi, z mamą co rozpieszcza. I tu następuje konsternacja, jak zwykle mam kłopot z przystosowaniem, brakuje intymności, brakuje niezależności, brakuje przyjaciół.. Nie jest to bynajmniej objaw złej woli, potrzebuję oczywiście pobyć z rodziną, ale staram się nie być w domu gościem, a faktycznie jestem i nie da się tego już zmienić. Czuję się jakbym stała okrakiem w kilku miejscach na raz - marzę o własnym miejscu, z którego mogę i chcę wyjeżdżać, a potem do niego wracać, ale wyprowadzki co czerwiec zaczynają wyprowadzać mnie z równowagi. Może przesadzam, może jestem rozpuszczona, może dorosłam. Ale myślę że tak czy siak mogę to potraktować jako pozytyw, jako szkołę elastyczności, naukę odbierania znaczenia swoim chceniom. Przyjdzie czas, będzie inaczej, a może zostanie mi z tego trochę pokory. Tak to właśnie widzę. Ale tęsknię za Warszawą niesamowicie.

18 czerwca 2007

Wizyta.

Jest parne czerwcowe przedpołudnie, ciała się kleją, z autobusów zionie potem i nawet coca-cola smakuje zbyt słodko. Zalękniona dziewczynka wchodzi w posępne gmaszysko, ośrodek zdrowia jak z przedwojennego filmu. Ściany mają kwaśny zielonkawy kolor, linoleum wytarte, aż przeźroczyste, rozklekotany wiatrak daje przyjemny chłodek. Nie wiedzieć czemu, dziewczynka czuje się dość bezpiecznie i swojsko.
Idzie na drugie piętro, gdzie przyjmuje pan doktor władny przystawić odpowiednią pieczątkę. W jego malusieńkim gabinecie wszystko jest lśniąco białe i bardzo stare, i meble, i sprzęty, i on sam, siwiuteńki i w białym kitlu wygląda trochę jak anioł. Dziewczynka mówi niewiele i chciałaby jak najszybciej wyjść, ale doktor-anioł zagaduje leciutko, opowiada drobne angedotki, widać po tym jak się wypowiada, że ma czasu pod dostatkiem. Dziewczynka zauważa, że doktor-anioł nie ma palca serdecznego u lewej dłoni, co naturalnie budzi w niej sympatię, poza tym podoba jej się jak mówi do niej "córcia". Na biurku stoi szklanka z wrzątkiem, taka klasyczna prosta z cienkiego szkła, na przeźroczystym peerelowskim spodku. Doktor-anioł bierze dużego łyka i wyjaśnia, że gorąca woda jest na upały najlepsza, a picie zimnej jest zupełnie nieuzasadnione - jest nam lżej, jak różnica temperatur między otoczeniem a ciałem jest zmniejszana, a nie odwrotnie.
Mówi, że nauczył się tego jak był w Laosie i Kambodży i w Chinach, więc dziewczynka z przyjemnością słucha opowieści o podróżach. Doktor-anioł mówi jeszcze o determinacji olimpijczyków w walce o medal, a ponieważ dziewczynka przyszła po pieczątkę potwierdzającą, że zabrakło jej sił, nagle odczuwa wielką potrzebę o tym porozmawiać. Wypłakuje dziadkowi w białym kitlu swoją historię, ale szybko musi zacząć się uśmiechać, bo doktor zastrzega, że z jego gabinetu nikt nie wyjdzie zapłakany.
Słucha uważnie, a potem mówi coś zupełnie nieoczekiwanego, mówi: dziękuj Bogu córcia, że Cię to spotkało. Deklaruje, że zawsze chętnie wysłucha i pomoże, zaprasza żeby czasem wpaść do gabinetu na drugim piętrze. Mówi: jak ktoś choruje, to kategoria winy staje się zupełnie nieadekwatna. Bardziej na miejscu jest współczucie. Dobrze się stało, powtarza, zobaczysz. Dziewczynka zbiera się już do wyjścia, więc doktor-anioł dodaje: Wybaczaj córcia swoim bliskim. Pewnie chcą pomóc i używają czasem niewłaściwych słów. Musisz ich zrozumieć.
Dziewczynka opuszcza gabinet, prawie już nie widać że płakała. W między czasie urosła sporawa kolejka, czuje na sobie zdumione spojrzenia czekających. Ona sama zdumiona jest jeszcze bardziej.

11 czerwca 2007

Pastelowa ciocia.

Jakoś tak ostatnio na nowo zdałam sobie sprawę z istnienia pewnego takiego konstruktu, który nazywa się imidż. Odwykłam, zapomniałam, w końcu jesteśmy dorośli, autokreacja to jakieś bzdety, a jaka jestem każdy przecież widzi. Tak mi się zdawało, aż sobie uzmysłowiłam, że ostatnimi czasy, z racji różnych wykonywanych zajęć i zaangażowań, mam jednak do czynienia z wieloma osobami. I że te osoby nie mają czasu ani potrzeby wgłębiać się w meandry mojej osobowości, a jakieś tam osądy wydają, bo to rzecz ludzka. Normalne i zupełnie nieuniknione. I tu zabawna część, wygląd, rekwizyty, pracują w takich sytuacjach, a ja oczywiście tego znaczenia w swojej naiwności nie doceniam, traktuję je z totalnym lekceważeniem. No i właśnie, zdarzyło mi się ostatnio usłyszeć co nieco o pastelowej cioci i uroczej babci na swój temat. Może czasem prowokuję w tę stronę, mea culpa, no ale jednak mnie to drażni. Czy ja muszę chodzić w tandetnych trampkach, żeby ujawnić swój temperament? Wolałabym odpuścić sobie te gry i autoprezentacje. Trzeba jednak funkcjonować w jakiejś konkretnej rzeczywistości. Albo nie trzeba. Bylebym tylko nie skończyła jak pewna sympatyczna, choć dojrzała w latach nauczycielka, która imidż forsowała nader intensywnie, nosząc legginsy i plastikowe buty.

Niewygodnie.

Aids to taki niefajny temat przecież. Nieadekwatny do naszej rzeczywistości. Przegrany. Moralnie niepewny.


W tej chwili na świecie żyje ponad 40 milionów nosicieli HIV. Tylko w zeszłym roku za HIV/AIDS zmarło ponad 3 miliony osób, a kolejnych 5 milionów zostało zarażonych.HIV przenosi się przez krew, kontakty seksualne, z matki na dziecko. W tej chwili nie ma żadnego leku. HIV dotyka ludzi w każdym regionie świata. Nastolatka z ubogiej rodziny umiera na AIDS, bo starszy mężczyzna zaoferował jej nowe ubranie w zamian za seks. Zgodziła się, bo chciała mieć nową odzież. Nastolatek widzi, jak jego ciało słabnie, po tym, jak zaraził się HIV przy wstrzykiwaniu narkotyków. Rodziny są zniszczone, społeczności wypełnia cierpienie, ludzie umierają. Rosną rzesze sierot.

Abstrakcyjne? Dalekie? Brudne?
A może to my wolimy widzieć abstrakcyjnie. Nie robić nic ani blisko, ani daleko. Nie wiem, czy jesteśmy czyści.
Jezus wnosi życie w miejsca, gdzie panoszy się śmierć. Coś o tym mówił w Ewangeliach. Samo się nie zaniesie.

AidsLink

08 czerwca 2007

Post.

Ha! Wróciłam dzisiaj po kilkudniowych wakacjach w realu. Spodziewałam się że życie bez internetu będzie trudniejsze, wcale nie było, pomijając to co związane z pracą oczywiście. Może za krótko żebym zaczęła się wiercić niespokojnie, objawy uzależnienia jeszcze nie wystąpiły. W sumie dobrze, bo najwyraźniej, wbrew moim własnym podejrzeniom, człowieczeństwo moje nie kończy się, jeszcze nie, na tej maleńkiej przestrzeni między opuszkami palców a klawiaturą, na tym świetle monitora wpadającym w rozszerzone od gapienia wielogodzinnego źrenice. Ale jednak mieszkanie samotne, życie pojedyncze i bez komputera, bez sieci, nabrało innego wydźwięku, pustka zaczęła podgryzać. Ludzi mi brakowało, was znaczy, a nie internetu. Ach ten postmodernizm;P

03 czerwca 2007

Końcówki.

Świat, jak zauważyłam, funkcjonuje takim rytmem, że wszystko się kończy z dużym wyprzedzeniem. Każdy ostatni dzień, tydzień, miesiąc, rok, w zależności od przyjętej skali, jest już spisany na straty. Ostatni rok studiów w zasadzie nie istnieje. Sesja zaczyna się miesiąc przed oficjalnym terminem. Nawet w kościelnym kalendarzu są już w zasadzie wakacje. Jakiś koszmar, obsesja wyprzedzania wypadków. Ciągle mnie to zmusza do życia do przodu, życia tym co dopiero będzie. Wcale nie mam na to chęci. Nie odpowiada mi świętowanie Bożego Narodzenia w listopadzie. Ani stresowanie się samodzielnością, która przyjdzie za rok czy półtora. I nie chcę myśleć gdzie będę mieszkać za 4 miesiące. A jednak udziela mi się ten styl, siłą rzeczy jakoś się wpycha w moje myślenie, ale raczej zabarwiony odrobinkę poczuciem winy, że ciągle jestem z czymś do tyłu. No nie da się ukryć, nie jestem z tych, co przychodzą na dworzec godzinę przed odjazdem pociągu. Zwykle jestem minutę przed. Lub po.

01 czerwca 2007

Zdziczenie.

Mam coś takiego, nie chcę się teraz zastanawiać czy to dobrze czy źle, ale odczuwam ten nieprzyjemny ucisk w dołku za każdym razem, kiedy myślę o polityce. A już zwłaszcza, kiedy myślę o naszej krajowej. Mam taki jakiś odruch, że traktuję ten temat podobnie jak ropne zapalenie gardła, odczuwam w rozmowach o polityce podobny dyskomfort, jak przy słuchaniu cudzych zwierzeń o problemach jelitowych. Może to jest patologia z mojej strony, być może tak jest, ale skoro tak, to tym większa niezwykłość wydarzenia, które zmusiło mnie do pisania. Choćby nie wiem co, i choćbym całą sobą brzydziła się narzekaniem na władzę, nie mogę się w tej sytuacji nie wypowiedzieć. W głowie mi się po prostu nie mieści jak można, kto wpadł na ten pomysł szalony, kto go przyklepnął, kto nadał mu znamiona poważnej propozycji, jak to się mogło zdarzyć, że faktycznie planuje się w tym kraju ograbić młodzież z wielkiej klasyki literatury, nie mieści mi się, i nie potrafię się na to zgodzić. Z kanonu wylecieli Gombrowicz, Witkacy, Goethe, Kafka, Conrad, Herlig-Grudziński, Dostojewski. I co w zamian? Trzy razy Dobraczyński! Książki papieża i o papieżu. Nie mogę tego ogarnąć. Przy naszym poziomie czytelnictwa, lektury na lekcjach polskiego to jedno z niewielu dostępnych szkołom narzędzi do nauki odważnego myślenia. Jak można tak bardzo nasycić je propagandą? Jedyniesłuszne myślenie święci tryumfy. Naprawdę mnie to zabolało.

26 maja 2007

Wehikuł czasu.

Przepraszam, odżegnuje się, ale właściwie to podchwyciłam temat pamiętników, poprawnie mówi się, że to dzienniki, mniejsza o to, coś to we mnie rusza, ach te struny sentymentalne... Niesamowita instytucja. Przyjemne w pisaniu, żenujące w czytaniu, czasem zabawne, żaden nie przetrwał u mnie dłużej niż kilka miesięcy. Z tej radości wygrzebałam mój pamiętnik sprzed 4 lat. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie cytować! Zabawę przy czytaniu miałam przednią. Rekonstrukcja dawnej siebie z kilku ścinków:

1 Stycznia 2003
Noworoczne postanowienia:
-Zrobić career-plan na 1 rok studiów,
-Znaleźć normalnego chłopaka. Nie spędzać w przyszłym roku sylwestra z bratem i jego dziewczyną. Zarazem wystrzegać się meneli, konceptualistów, nieuków, maniaków i nigdy nie zadeklarowanych amorozzów.
-Schudnąć do 45 kg,
-Nauczyć się nowego języka.


3 Stycznia 2003
Oglądałam znowu Bridget Jones. Spełniam wszelkie warunki, by stać się starą panną i zostać zjedzoną przez stado dzikich psów.


9 Stycznia 2003
Kilka klatek z moich dzisiejszych snów:
#Idę sobie przez wieś, boję się przejść obok kogutów, które łażą przy drodze. Przechodzę, i wtedy okazuje się, że to ludzie.
#Wycieczka rodzinna z papieżem, który jest kobietą, i bardzo chce się zaprzyjaźnić. Ma jakieś problemy z nogą, ale okazuje się, że to nic takiego.
#Sprzedaję hotdogi i modelinowe wisiorki na plaży. Potem gdzieś uciekam z jakimś facetem, o którym wiem, że go kocham.

albo to:

29 Marca 2003
W ten weekend muszę koniecznie zrealizować plan o strategicznym tytule "Powrót do doskonałości".
- posprzątać mieszkanie
- robić rysunki techniczne
- być dla wszystkich dobrym i miłym


No i to był ostatni wpis. Potem już tak na piśmie nie postanawiałam;P...

25 maja 2007

O wpadaniu w banał.

Poziom idzie tu ostatnimi czasy w dół. Przepraszam serdecznie drogich czytelników. Właśnie przeczytałam i się zawstydziłam. Postaram się wyjść jakoś z tego pamiętnikowego klimatu gimnazjalnego, ale nie obiecuję. Wpadłam w niego niechcący, i jak się teraz wydostać?

24 maja 2007

Dziewczyny jak maliny.

Wiosna, upalnie, sukieneczki i tak dalej, czuję się po ostatnich miesiącach jak wieloryb, zebrało się sadełka tu i tam. Pierwszy raz w życiu tak na poważnie zmierzam się z tematem wagi. Pierwszy raz w życiu w ogóle mnie to obchodzi. Na razie jeszcze z nastawieniem optymistycznym i umiarkowanym. Ale tak od środka czuję, że chciałabym wyjść z tego tematu najszybciej jak to możliwe. Żeby nie musieć o tym myśleć.

W Warszawie widuje się nieprawdopodobne ilości ślicznych i zadbanych kobiet. Czasem mi wstyd jak jadę metrem w dresie albo z niezrobionymi włosami. Ale zwykle miło popatrzeć, może niektóre wyglądają jakby były przebrane, ale wiele ma prawdziwą klasę. Ostatnio jednak bardziej kłuje mnie w oczy chudość niż uroda. Jest dużo wygłodzonych dziewczyn, może coraz więcej.

No i właśnie. Wstałam sobie rano i myślę że warto porobić jakieś ćwiczenia na mięśnie brzucha. Wrzucam ćwiczenia w googla, łatwo się było domyśleć, znalazłam całkiem fajne, potem czytam komentarze. Spasłe ścierwo pisze: ja waze 40 kg i mam 163 cz wzrostu i gdyby nie te blogi nie zaczela bym sie odchudzac! chce schudnac do 35 kg i te wlasnie blogi anorektyczek mi pomagaja!

Nie mam dobrego komentarza. Porobię kilka razy brzuszki i pewnie pojutrze zrezygnuję z ćwiczeń. Przepraszam za wieloryba. Czas wziąć trochę więcej odpowiedzialności za słowa. Z miłością do siebie czasem trudniej niż z jakąkolwiek inną. Dobre pole do grzechu. Chciałabym nauczyć się po prostu dziękować Bogu za wszystko.

22 maja 2007

Parcie na sukces.

No i doszłam do takiego punktu, że jestem gotowa zadeklarować publicznie swoją słabość. Że coś mogło mnie przerosnąć i że tak się właśnie stało. Wypadłam na chwilę ze świata sukcesu i dopiero teraz poraża mnie nachalność jego bożków. Cywilizacja warunkuje nas do wygrywania, nie ważne jakim kosztem. Ale dla mnie to nie koniec świata, mam już swoje Zwycięstwo, przez duże Z, i całe szczęście, mogę się leczyć z obsesji zwyciężania zawsze i wszędzie. Wyluzować i zatroszczyć się o to co najpilniejsze. Myślę że to ważne, na pewno dla mnie dzisiaj jest ważne, żeby znać i uznać swoją słabość. I nie okłamywać się, że sama determinacja może ją ukryć. Ale nie chcę żeby to brzmiało beznadziejnie. Ponad tym wszystkim i tak jest ON. W Nim planuję odpocząć. Tym razem nie mam siły na sesję.

16 maja 2007

Wycieczka w orient.

Może dość późno, może wszyscy już to znają, ale ja odkryłam dziś, że w Warszawie chowa się zupełnie osobne miasto, nie ma nic wspólnego z ciasteczkami z Batidy i kryształkami Svarovskiego. Kilka przystanków tramwajem i mamy mały chinatown, w takim dość zgrzebnym wydaniu, orient przyprawiony warszawską szarugą. Trochę się zmagałam ze sobą, gimnastykowałam się pałeczkami, ale wietnamska zupa pho weszła znakomicie. Na wynos oryginalna chińska zupka i napój z guawy, na deser wyborny spacer. Zabawne, ale inaczej się to wszystko widzi ze świadomością, że za miesiąc stadion będzie zamknięty. Chyba jakoś czuć tymczasowość w powietrzu. Muszę się jeszcze wybrać porobić fotki, udokumentować nim się skończy, z pewnością wrócę jeszcze do tematu. Dziś wolałam popatrzeć.

14 maja 2007

Słuch absolutny.

Ostatnie dni przyniosły kolejne rewolucje, ewolucje, niewyspania i wzruszenia tak wielkie, że ciężko mi to wyrazić słowami. W tym wszystkim chyba największe znowu było zadziwienie mocą Boga, który nie jest spójną i ładną koncepcją, ale żywą osobą, i na moich oczach, w bardzo realny i konkretny sposób działa. To wszystko pomaga mi odczuć tak do samego szpiku, że kiedy z Nim rozmawiam, to nie medytuję, nie prowadzę autoterapii, nie układam sobie myśli o życiu, tylko naprawdę komunikuję się z Tym, który stworzył cały wszechświat. W takich chwilach wstyd mi za wszystkie formułki wyklepane przeze mnie w Jego stronę. To musi Go niesamowicie obrażać, mnie by obrażało jak sobie o tym myślę. Zdarza się że przychodzi zmęczenie i czasem wyłącza się mózg, albo nadaje jakiś bardzo prosty sygnał tylko, wtedy najłatwiej powtarzać frazesy, cudze hasła, pożyczone myśli. Chyba lepiej jednak pomilczeć, staranniej ważyć słowa, powiedzieć mniej. Opada mi szczęka jak sobie uświadamiam z kim rozmawiam. Na tej linii nie zdarzają się zakłócenia. Można oczywiście odłożyć słuchawkę, ale dziś wydaje mi się to być kompletnie bez sensu. Szaleję za Jego głosem.

07 maja 2007

Pan Arek vs Pan z Budki.

W sumie pracy dziś sporo, ale udało mi się wcisnąć w grafik wycieczkę do fryzjera. Nie wiem czy jestem jakaś nienormalna, ale oprócz tego że lubię przyzwoicie wyglądać, to mam straszliwe opory wobec chodzenia w takie miejsca. Załapuję taką schizę, że jestem strasznie zaniedbana i w niczym nie przypominam pań stylistek kosmetyczek z wyregulowanymi brwiami i złotą skórą prosto z solarium. Czuję jakbym koszmarnie nie pasowała. A z drugiej strony nie za bardzo bym chciała pasować. Włosy to jeszcze w miarę, ale paznokcie, twarz, stopy, nigdy w życiu się jeszcze nie przełamałam, choć czasem bym chciała. Obcinał mnie pan Arek, i o zgrozo on też wyglądał (za) bardzo porządnie. Do tego jeszcze dochodzi fakt, że nigdy nie wiem czego chcę, a moje włosy są najwyraźniej bardzo dziwne - każdy fryzjer najpierw tnie, a potem robi głupie miny, że się tak a nie inaczej układają. I jeszcze inne zagadnienie - dzisiaj to już mi się chciało śmiać, bo jak tylko ustaliłam fryzurę (30 sekund?), zapadło milczenie, które przerwało dopiero moje pożegnalne "dziękuję, bardzo fajnie". Zawsze mnie to rozwala i zastanawiam się, skąd to się bierze? Czy robię groźne miny i fryzjerzy się mnie boją? A może milczenie jest normalne, a rozmawianie jest nienormalne? Nawet na początku chciałam go jakoś zagadać, ale nie mogłam znaleźć absolutnie nic, czego mogłabym się uczepić. Strasznie to było niezręczne i jak tylko wyszłam, postanowiłam udowodnić sobie, że nie jestem patologicznie nieśmiała i poszłam odwiedzić pana od kebabów. Należy tu nadmienić, że pan od kebabów zawsze usilnie stara się nawiązać konwersację, a mnie się nigdy nie chce i uśmiecham się półgębkiem. Także nie mogłam wymyślić łatwiejszego celu. Może w ramach odreagowania tego milczącego strzyżenia tak paplaliśmy jak najęci przez tych kilka minut potrzebnych na zawinięcie placka, a w między czasie poznałam historię i pana i jego brata i całej rodziny, poduczyłam się arabskiego i odrzuciłam zaproszenie na randkę.
Takie oto dwie historyjki, a teraz szybkie wnioski. Primo, pójście na kebaba poprawia mi nastrój bardziej niż wizyta u fryzjera. Secundo, jeszcze się taki fryzjer nie urodził, coby mi dogodził. Muszę się jakoś normalnie uczesać. Tercio, w kebabowych budkach też się dzieje czyjeś życie, a na świecie jest sporo ludzi, którzy gotowi są zostawić rodzinę i wszystko i próbować urządzić się jakoś w Polsce. Dla nich to taka Anglia. Jakoś tam daje do myślenia.

04 maja 2007

Mój dom raczej przenośny.

Za kilka tygodni znowu będę na walizkach, o ile dobrze liczę to będzie moja 16ta przeprowadzka. Mam już nieźle przećwiczone organizowanie kartonów i owijanie szklanek w gazety. Nie wiem jeszcze za bardzo co dalej, jest kilka sympatycznych opcji i wierzę że skończy się na tej najlepszej, choć jeszcze nie wiem co to znaczy.
W sumie nie mam nic przeciwko przenoszeniu się z miejsca w miejsce, ale zaczynam już sobie perwersyjnie marzyć o jakimś stałym miejscu, warto czasem mieć jakiś punkt odniesienia, no DOM po prostu. Sama raczej nie mam na razie widoków na tego rodzaju luksus, dlatego cieszę się podwójnie, że moja rodzina znalazła sobie gniazdko, zanosi się na wielki koniec ery poczekalni i wreszcie będziemy mogli spokojnie osiąść w najprawdziwszej rodowej siedzibie.
A skoro mnie przynależy się na razie styl tułaczy, powinnam chyba trochę zredukować inwentarz. Rozsiadłam się wygodnie tu gdzie teraz jestem i w jeden samochód już się na pewno nie zmieszczę. Ach, ciekawa jestem miny sąsiadów gdybym którejś soboty urządziła garage sale na dziedzińcu przed blokiem!

03 maja 2007

Notatki z majówki.



#1
Nic tak nie odświeża jak kilka dni na łonie natury i brak dostępu do komputera. I poczucie, że obowiązki zostały w domu i można się porozkoszować tą cudowną separacją. Od razu lepszy sen, słuch bardziej wyostrzony, serce bardziej miękkie również. Błogo.

#2
Myśl, że Bóg kieruje jakoś naszym postępowaniem, o ile tylko tego chcemy, jest i przerażająca i ekscytująca zarazem. Czasem wystarczy przywitać się w odpowiednim momencie z odpowiednią osobą. Nauczyć się czyjegoś imienia. Odpowiedzieć na uwieranie Ducha i zrobić czy powiedzieć to czy tamto. Uważne słuchanie i proste posłuszeństwo mogą zadziwiać efektami.

#3
Zdaje się że jestem umiarkowanie stadna. Trochę już zapomniałam, bo dawno nie funkcjonowałam w tak dużej grupie. No i przypomniałam sobie, że nie lubię się alienować, ale i krzyczeć też nie. Tak troszkę na granicy uczestniczenia i obserwowania. Może przez to trudniej innym dowiedzieć się czegoś o mnie, ale czuję się z tym dobrze. Bardzo pouczające obserwacje można poczynić.

#4
Jak się trochę poprzebywa z ludźmi, to można usłyszeć sporo dowcipów i ciekawostek, przypominających nieco psychotesty z Brawo. Albo cytaty z Paulo Cohelo. A, b, c. Ponoć każdy znajduje się w jednym z trzech stanów. Albo jest zakochany, albo marzy o miłości, albo się z niej leczy. Śmiem podważyć teorię, sugerując koktajle w różnych proporcjach.

#5
Miasto zdominowane przez chrześcijan, taka nasza mekka protestancka, robi naprawdę dobre wrażenie. A najlepsze robi fakt, że można sobie pójść w niedzielę do losowo wybranego zboru i zadziwić się ciepłym przyjęciem, gościnnością, smakowitym ciastem i gorącą kawą. Zdaje się że nasze bycie Bożą Rodziną nie jest sloganem.

#6
Może jednak jestem bardzo stadna, bo po kilku intensywnych bardzo dniach, i też zaludnionych bardzo intensywnie, jest mi samej tak jakoś niewyraźnie. A tu rzeczywistość wzywa, obowiązki. Chciałam przez ten czas zwyczajnie odpocząć. Zdystansować się po prostu, ale życie nie lubi próżni. Taka to właśnie była majówka, że się jednak bardzo działo, w sensie duchowym i każdym innym. Dobrze.

27 kwietnia 2007

Dość.

Już mam dość babrania się w cierpieniu cudzym i własnym, nie żebym nie miała uczuć, ostatnie tygodnie mogę śmiało nazwać najgorszymi w życiu, ale Bóg mnie jakoś cały czas jednak prowadził, coś umarło, coś już się przelało, rany są głębokie ale nie śmiertelne. Życie wpycha się dość nachalnie i zaczynam się brzydzić swoim smutkiem i skupianiem się na swoich sprawach. Urodził się we mnie dzisiaj jakiś bunt przeciwko temu całemu umieraniu, ja nie jestem z natury depresyjna, dość, koniec rozdrapywania, czas zacząć leczenie. Jadę na majówkę i zamierzam odpocząć. Tak sobie myślę że nie wiem skąd się bierze ta siła. A może bardzo dobrze wiem.

23 kwietnia 2007

Czas się zdeformował

Regina Spector ciągle pobrzmiewa w głowie, piach pod powiekami, zaliczyłam mały koniec świata. Znam przeżywanie dramatów z filmów i obrazków, wiem mniej więcej jak powinno przebiegać, i jakoś u mnie jest inaczej. Nie krzyczę, nie kulę się w pozycji embrionalnej, nie zachowuję się a- czy anty-społecznie. Siedzę, piję herbatę, robię pranie, sprzątam, pracuję. Tylko jakoś tak wszystko się rozjeżdża, pamięć szwankuje, może lekkie mdłości. Czuję jakby od wczoraj o tej samej porze minął z miesiąc. A noc biegła szybko, każde pól godziny było jak jeden oddech, jak mrugnięcie powieką. Czuję jakbym miała gorączkę.

20 kwietnia 2007

Spłodzone nocą.

Jakby to powiedzieć. Czasem niechcący jakoś, a to muzyka jakaś taka specjalna, a to jakieś kilka słów odpowiednio powiedzianych, faktura swetra, najmniejsze drobiazgi, i rusza przedziwna lawina melancholii i tęsknoty takiej bardzo wyjątkowej, trudnej do uchwycenia. Ani to smutek, ani szczęście, łzy w oczach i dreszcze biegające po plecach, czuję prawie że fizycznie czyjeś ciepło obok, trochę jak wspominanie wielkiej miłości, ale takiej co się jeszcze nawet nie zdarzyła. Może to brzmi bełkotliwie, chociaż to bardzo piękne uczucie, przyszło sobie właśnie i chętnie się nim jeszcze ponapawam. Całe szczęście jestem sama bo obawiam się że mogłabym się zacząć przytulać do jakiegoś losowo wybranego mężczyzny z tego rozrzewnienia. Skąd się to bierze nie mam pojęcia, jest we mnie już od dawna, przychodzi dość rzadko, a przypomina w odbiorze trochę gładzenie po włosach, tyle że tęsknotą doprawione i to za czymś co już znam, choć nie wiem skąd. No właśnie trochę to jak uniesienie w pierwszym zakochaniu, dziwaczne doprawdy. Urodziło się całkiem pośrodku wielkiej emocjonalnej burzy, a jest subtelne jak oddech najlżejszy. Może hormony robią mi psikusy, może to wiosna, może sen. Miły bardzo, więc nie szkodzi, niech sobie jest, oczy mi się ładnie zaświeciły. Już druga w nocy, a mi jakoś żal iść spać.

13 kwietnia 2007

Tatry wiosną są piękne. Bardzo.


W ogóle zawsze są piękne.

Jeszcze tu wrócę.

Biedny zapleśniały, zmurszały, porzucony i zdradzony blożek. Nie, nie zapomniałam o pisaniu. Nie muszę się dyscyplinować i zmuszać. Mam ochotę popłynąć w wielki słowotok. Cóż. Pierwszy raz czuję wyraźnie, że blog to nie pamiętnik. Że są tematy, które się nie nadają. A ja chwilowo tylko w takich się poruszam. Wrócę jak tylko będę miała coś innego do powiedzenia. Na razie wykręcam się obrazkami.

29 marca 2007

Born into brothels, 2004



Jedź do Indii. Zamieszkaj w Kalkucie. Nie na kilka tygodni. Kilka lat. Dzielnica czerwonych latarni. Obok ludzkich, dorosłych dramatów są dzieci. Spotykaj się z nimi. Daj im aparat fotograficzny. Naucz robić zdjęcia. Patrz na ich świat ich oczami. Daj nadzieję. Kilkoro się wyrwie, pokończą szkoły. A wszystkie zrozumieją, że ich życie ma znaczenie. Że mogą poruszyć świat.

Przepis na oskarowy dokument. Na piękne życie. Na mój dzisiejszy poranek.

Kids with cameras

25 marca 2007

Le vent nous portera












Je n'ai pas peur de la route
Faudrait voir, faut qu'on y goûte
Des méandres au creux des reins
Et tout ira bien là
Le vent nous portera

Ton message à la Grande Ourse
Et la trajectoire de la course
Un instantané de velours
Même s'il ne sert à rien va
Le vent l'emportera
Tout disparaîtra mais
Le vent nous portera

La caresse et la mitraille
Et cette plaie qui nous tiraille
Le palais des autres jours
D'hier et demain
Le vent les portera

Génetique en bandouillère
Des chromosomes dans l'atmosphère
Des taxis pour les galaxies
Et mon tapis volant dis ?
Le vent l'emportera
Tout disparaîtra mais
Le vent nous portera


Ce parfum de nos années mortes
Ce qui peut frapper à ta porte
Infinité de destins
On en pose un et qu'est-ce qu'on en retient?
Le vent l'emportera

Pendant que la marée monte
Et que chacun refait ses comptes
J'emmène au creux de mon ombre
Des poussières de toi
Le vent les portera
Tout disparaîtra mais
Le vent nous portera

20 marca 2007

Uwaga, młodzież!

Jeszcze o Mosbach. Nie ma nic przyjemniejszego niż praca z ludźmi, którzy robią to co robią z miłości. Ja nie jechałam na pierwszy TeenStreet (co to? - filmik) z miłości do młodzieży. Na drugim przebyłam wielką wewnętrzną walkę, żeby przebrzydłych gimnazjalistów nie znielubić do reszty. Ale od tej pory jest ciągle lepiej. Zależy mi na nich coraz bardziej. Mam nadzieję pokochać ich jeszcze przed wakacjami;). No cóż, uprzedzenia bywają bardzo różne. Niekoniecznie wobec Żydów i gejów.

Vanitas.

#1

Niby nic. Może jestem nadwrażliwa. Może rozpieszczona dotychczasowymm zdrowiem. Może za dużo kombinuję. Nie lubię się nad sobą rozczulać, przynajmniej nie bardziej niż przeciętna kobieta. A jednak mam poczucie że coś się dzieje. Od jakiegoś czasu, od kilku tygodni, może to już ze dwa miesiące? Czuję się jakoś spuchnięta, nie mam apetytu, każdy organ zachowuje się inaczej niż do tej pory. Nie wiem, dziwne to doprawdy.

Pewnie powinnam pójść do lekarza. Ale głupio mi, bo trudno o konkrety. Tacy pacjenci muszę być denerwujący. Jak diagnozować i jak leczyć kogoś, kto po prostu czuje, że coś jest nie tak?

Wszystko materialne się rozpada, to i ciało. Luzik. Ale własnego zawsze żal. I czy już? Może zwyczajnie przestałam być nieskazitelnie zdrową nastolatką? Może przegrzała mi się mózgownica? Powinnam zacząć przyjmować zapisy na spadek?


2#

Bardzo luźno powiązana refleksja. Jak się umiera, to wszyscy są potem bardzo mili. Pamiętają samo dobre. Doceniają. Rozmawiają o tym martwym człowieku, a we wspominkach pojawia się fałsz. Koloryzuje się co nieco. Z ust do ust ów umarlak staje się bardziej obcy samemu sobie. Bardziej martwy. Posągowieje. Tworzy się na nowo i staje się sympatycznym kłamstwem.

Zdaje się że tak musi być. Jejku jak mi się to nie podoba.

16 marca 2007

Piwo, papierosy i miłość.

Kolejna myśl po wyjeździe.

Umościłam sobie miękkie gniazdko pośród moich przekonań, pewna że wiem już jacy są chrześcijanie, a jacy nie są. A tymczasem Biblia zostawia w sumie sporo tematów w jakiejś tam naszej przestrzeni wolności. Nie jest upierdliwie drobiazgowa w tym co wolno, a czego nie. I całe szczęście.

Nie jestem abstynentem. Nie uważam żeby alkohol był złem samym w sobie. Ale złapałam się na tym, że mam jakieś tam wyobrażenia, w których o dziwo nie mieści się impreza misjonarzy w lokalnym browarze. Otóż tak właśnie odpoczywaliśmy po intensywnej pracy na konferencji. Na marginesie wspomnę, że owi misjonarze charakteryzowali się często godną pozazdroszczenia gorliwością. I nierzadko kilkudziesięcioletnim stażem w wierze.
Co ciekawsze, browar dysponował przepięknymi podkładkami pod piwo, które zachęcały do wyjazdów misyjnych. Taka to piękna współpraca marketingowa na szczeblu lokalnym.

Myślę że wielu polskich chrześcijan byłoby zgorszonych. Co więcej, niemieckich też, ale tylko z północy. Bowiem na północy picie jest niedopuszczalne, choć fajka nikogo nie zgorszy. Na południu odwrotnie. Browar jest ok, ale palenie nie uchodzi. Bardzo mnie ta wiedza rozbawiła. Myślę że Bóg też ma z nami niemało rozrywki. A przecież to tylko Niemcy, świat jest ogromny.

Różnorodność może być fajna. Myślę że zasady przyjmowane w różnych środowiskach nie są pozbawione sensu. Myślę że warto je szanować. Ale ostrożnie z budowaniem na nich swojej wiary. Ostrożnie z ocenianiem. Miłość zawsze jest lepsza, co nie?

13 marca 2007

Ajem from Polen

Tydzień w Mosbach był piękny i nawet dłuuuuga autokarowa podróż wniosła coś pouczającego do całości.

No i tak. Jak się dzieje coś dobrego, to musi też być trochę pod górkę. Nigdy wcześniej tego nie miałam, ale tym razem tak trudno było mi się ogarnąć z czasem, na całej trasie spóźniałam się na wszelkie możliwe środki komunikacji. Może to przesilenie wiosenne i trochę gorzej kontaktuję. Może emocje, a może złośliwe żarty starego skurczybyka. Ale to nie było w stanie mnie zniechęcić. Wyjazd bardzo udany.

Było bliskie spotkanie z rodakami, którego punkt kulminacyjny przypadł na kontrolę celną (już wewnątrz Niemiec!). Wnioski bardzo pouczające.
Primo, Polakowi nie trzeba kozetki u psychologa, a fotela w starym mercedesie. Dosłownie spływały na mnie historie rodzinnych dramatów, małżeństw na odległość, wrednych lub życzliwych pracodawców, szemranych układzików i ciężko wyciułanych dobrobytów.
Secundo, nie jesteśmy w żadnej Europie. Bywamy, owszem, jeden rodak potrafi pięknie wtopić się w tłum. Więc trzeba mi było całej autobusowej zbiorowości, żeby dostrzec, że jesteśmy w Niemczech obywatelami drugiej kategorii. Nie miałam nigdy obsesji tropienia polskiej krzywdy i mam sporo tolerancji dla biurokratycznych procedur. Naprawdę. Ale tylko ślepy i głuchy nie nazwałby tej kontroli upokarzającą. Rozbebeszanie toreb gdzieś na parkingu przy autostradzie, szukanie rzekomo przemycanych fajek w kiblu i schowku na szczotki, obmacywanie starszych kobiet za radiowozem. Czułam się jakbym znalazła się tam przez pomyłkę.
Tertio, Polak potrafi. Możnaby tu zlinczować Niemców. Ale Polacy akceptują tę grę. Zbieranina cwaniaków w tureckich swetrach i z zaniedbanymi zębami to jeszcze nie Polska, powie ktoś. Jasne, zamożni ludzie nie tłuką się autobusem. Ale jakoś tak przeczuwam, że widziałam tam więcej statystycznej ojczyzny niż na jakimkolwiek lotnisku. Wszystko co obserwowałam, raz pełne kokieterii a raz nerwowe negocjacje z celnikami, próby przekupstwa, mało przekonujące kłamstwa, i wreszcie owe papierosy, zakitrane w bieliźnie, w kieszeniach, napchane w zaadresowaną i zaklejoną kopertę (że niby ktoś poprosił o wysłanie, nie mówiąc co to), było to takie Polskie, i wydawało mi się, należało do przeszłości. A to wszystko tak normalnie funkcjonuje. Byłam bodaj jedyną zdziwioną. Przemytnicy nie zostali napiętnowani przez autokarową społeczność. Kierowca pożyczył trochę euro na mandat. Zdaje się że tacy po prostu jesteśmy. Nie ma co się obrażać.

A pobyt? Jeszcze o tym napiszę.

02 marca 2007

Bungee

Ostatnio autentycznie nie mam czasu pisać. Nie znaczy to że nic się nie dzieje. Albo że przestałam jakoś tam sobie po swojemu myśleć i komentować. Wręcz przeciwnie. Dzieje się. Mam potrzebę pisać. Nie mam czasu.

Ale taki przyjemny ten pośpiech. Ja mam najwyraźniej takie serce, które się łatwo uzależnia od mocnych wrażeń. Od pewnego poziomu adrenaliny. W sensie emocjonalnym, ciągle muszę skakać na bungee. Wyzwania są moją siłą napędową i kiedy staję przed czymś, co mnie przerasta, jestem najszczęśliwsza na świecie.

Tak jest z podróżowaniem. Tak jest z pracą i uczelnią. Tak jest też z wiarą. Nie ośmielę się, i nie mam zresztą takiego autorytetu, żeby stwierdzić, że to jedyny słuszny sposób na życie. Ale wiem na pewno, że ja tak chcę żyć. Wyzwanie to moje słowo-klucz na ostatnie dni. I najbliższe zresztą też. W tym tygodniu przede mną Kutno, Mosbach i Wilno. Zamelduję się po powrocie.

01 marca 2007

Rzecz prywatna

Mówiłam dzisiaj krótki wykład dla przyjaciół. Czy jest sens rozmawiać o Bogu? Czy powinno sie mówić o wierze? O Jezusie? Jednym z bardziej zmyślnych chwytów socjalistycznej propagandy było wylansowanie przekonania, że religia jest sprawą prywatną.
A mnie się zdaje, że Jezus wiedział co mówi, nazywając uczniów światłością świata. Nazywając ich solą ziemi. Miastem położonym na górze i świecą na świeczniku.
Pewnie dużo zależy od tego kim On dla nas jest. Jeśli autoterapią, dobrą wróżką, złudzeniem które koi, pociesza i pomaga dobrze żyć, to faktycznie mówić nie warto. Byłoby to wtedy równie dziwaczne jak publiczne odczytywanie swojego pamiętnika.
A jeśli jest rzeczywisty? Jeśli jest największym skarbem? Dobrą wieścią? Czy można trzymać w tajemnicy informację o położeniu oazy, gdy się wędruje po pustyni?

22 lutego 2007

Patologiczny śpioch.

Salomon napisał w swoich przypowieściach Pochwałę dzielnej kobiety. (Przyp 31,10-31). Może się wydawać śmieszne, że jest ona podobna do okrętów handlowych i że wszyscy jej domownicy mają po dwa ubrania, ale generalnie jest to obraz radosnej, spełnionej kobiecości.

Tak, wiem, zwykłyśmy się oburzać, że się nas zapędza do garów i eliminuje z życia publicznego. Ale nie o tym tu mowa. Salomonowa kobieta ma wszystko - pracę, mądrość, szacunek, radość, dostojność i miłość. Niesamowicie inspirujące. Pełna harmonia. Salomon podsumowuje to wszystko jako bogobojność.

Zresztą, i bez Salomona można zauwazyć, że bezczynność do szczęścia nie prowadzi. Piszę to, bo mnie okropnie gniecie problem rannego wstawania. Mam wrażenie że to jakaś współczesna epidemia z tym spaniem. Pełno insomniaków, śpiochów. Ranek przesuwa się w kierunku południa. Ja się jak najbardziej wpisuję w ten krajobraz. Siedzę do północy, góra do pierwszej, a jak naprawdę nie mam nad sobą bata, wstaję o 10tej. Nie wydaje mi się, żebym miała aż takie potrzeby. To jest okropnie frustrujące. I kradnie mi kawał życia. Swobodnie mogłabym obciąć sobie 3 godziny snu dziennie. 3 dodatkowe godziny na malowanie, czytanie Biblii, gotowanie zdrowego jedzenia, sport, naukę czy cokolwiek innego. 3 godziny robią gigantyczną różnicę.

Na tę okazję zrobiłam internetowy research. Znalazlam dość ciekawy artykulik na http://www.stevepavlina.com/blog/2005/05/how-to-become-an-early-riser/. Postanowiłam pracować nad samodyscypliną. Wstawać codziennie o 6tej. Nie siadać do komputera przed 18tą, chyba że muszę. Nie pić kofeinowych pobudzaczy. Nie wylegiwać się w łóżku i zerwać ze snoozikowym nałogiem. Wierzę że może się udać. Zamierzam upodabniać się do Dzielnej Kobiety, która wstaje wcześnie, gdy jeszcze jest noc, (...) a jej lampa nawet w nocy nie gaśnie .
Niebawem zdam raport z moich postępów.

20 lutego 2007

Święto Dziękczynienia.

Wdzięczność. Prawie tak bardzo niepopularna jak przebaczenie. Może to truizm, może nie trzeba w ogóle o niej mówić. Ale nie ma w naszej mentalności miejsca na dziękowanie. Co innego marzenia, plany lub narzekanie. A wdzięczność? Nie przebije się, taka jest śmiesznie antykonsumpcyjna. Twierdzi że potrzeby są już zaspokojone. Zadowala się tym, co jest. Mało tego, głosi że ten dobrostan jest darem z zewnątrz, a nie osobistym sukcesem. Pasuje temu światu jak świni siodło, za przeproszeniem.

Wczoraj dostałam szkołę. Że można tak się zapatrzyć w przyszłość, że się przestanie dziękować. To co uważamy za normalne w naszym życiu, może okazać się bardzo kruche. I nie jest tak, że mi się należy to całe szczęście i komfort, nawet emocjonalny czy duchowy. Nie należy się. Są przecież na tym świecie ludzie, którzy nic z tych rzeczy nie mają. Czasem nie mają nic prócz ziemi pod swoimi stopami. W czym jestem od nich lepsza?

Tak sobie pomyślałam i od razu się uwrażliwiłam. 80% mieszkańców tej planety uznałoby, że żyję w absurdalnie luksusowych warunkach. Możliwość studiowania, trzymiesięczne wakacje, pokój w kraju, kochająca rodzina - wszystko to kwalifikuje mnie do coraz węższej grupy szczęśliwców. A jeśli się weźmie pod uwagę rzecz naistotniejszą - że, jak wierzę, zostałam zbawiona i zmierzam prosto do nieba, to robi się jeszcze ciaśniej.

Co z tym począć? Biczować się? Zaszyć się w pustelni? Zgorzknieć od poczucia winy? Nie sądzę. Raczej dzielić się czym się da. Nie przywiązywać się do gratów i zabawek. Ale zaczyna się wszystko od wdzięczności.

W związku z tym urządziłam sobie dzisiaj Święto Dziękczynienia. Nawet zrobiłam chleb - piecze się, już pachnie. Jestem wielką szczęściarą. Ty też jesteś. Nie ważne ile jeszcze życzeń nie spełnionych.

Cóż.

Czasem się zdarza, że nie bardzo idzie pisanie. Nazwijmy to umownie nostalgią. Myśli zwijają się do wewnątrz, a żeby pisać, potrzebny jest kierunek odwrotny.

Tak jakoś jest. Prawdziwie zakochani śmieją się z piosenek o miłości. Najpiękniejszych krajobrazów nie podziwia się z aparatem w dłoni. I tak samo pisanie o życiu nie ma za bardzo sensu, gdy naprawdę się dzieje.

Rysunek dla Workshopa. Rysiek.


Nigdy nie chciałem emigrować z Polski, bo nie był to mój wariant, ale tylko jeden Bóg wie, co działo się w mojej głowie, kiedy wyszedłem od ambasadora i ponad godzinę chodziłem po Central Parku. Wróciłem do Polski i przyznałem się Rysiowi, że otworzyłem kopertę.

Szło mimo wszystko w dobrą stronę...


(Marek Miller, fragment wspomnienia o Kapuścińskim)

15 lutego 2007

Nowy uśmiech (ale)

Niewiarygodne. Pozbyłam się drucianego rusztowania. Wróciłam do społeczeństwa - do estetycznego jedzenia, uśmiechów na zdjęciach, do wyraźnej wymowy. Żegnaj zaniżona metryko. Żegnaj sexappealu nastolatki. Witajcie białe i równe ząbki.

ALE.
Jeśli wydaje wam się, że nie ma w tym żadnego haczyka, jesteście w błędzie. Już się powoli uczę, że niemal wszystko na tym świecie ma jakieś ALE. Pani doktor wręczyła mi aparacik retencyjny. Jeszcze przez kilka lat to nowe narzędzie tortur będzie przy mnie, noc w noc.

Ale doczekałam się, przy ludziach uśmiech idealny, efekt ciężkiej pracy, dziecko najnowszych technologii. Coś wspaniałego.

Rodzinne wczasy

Opuściłam na tydzień moje warszawskie gniazdko i się urodzinniam. Z jednej strony to ważne i dobre, i czuję to, a z drugiej - bardzo trudne. Sypią się na mnie dzień za dniem problemy moich najbliższych. Łatwiej, zdecydowanie łatwiej o nich nie myśleć. Ale jak już się wie, ciężko się nie przejmować, a jeszcze trudniej nie poddać się beznadziei i nie dobijać swoją własną bezsilnością. Mamy nosić nawzajem swoje brzemiona (to z Biblii). Jak się coś razem niesie, to jednak temu obciążonemu jest lżej, chociaż póki co tego nie widzę. W kaźdym razie bardzo bym nie chciała wpaść w takie bezpłodne myślenie, że jak bym była na Twoim miejscu, to by wszystko było inaczej. A taka pokusa zawsze gdzieś tam jest.

05 lutego 2007

Nie mogę się powstrzymać.

Zakochałam się w śpiewających ogórkach i pomidorach opiewających biblijne nauki. Zafascynował mnie zielony groszek. Szparagi zdobyły moje pełne poparcie. Zadziwiają mnie moralne wybory marchewki. Zbzikowałam na punkcie Veggie Tales.

Niepokoi mnie tylko fakt że znajomi, z którymi dzielę się tym niezwykłym odkryciem robią bardzo zakłopotane miny. Jakoś nie podzielają mojego entuzjazmu. Być może jestem infatylna, jest oczywiście taka możliwość. Ale poniżej wklejam tekst mojej ulubionej piosenki. Powiedzcie sami, czyż nie jest to dramat genialny? Ogórek wychodzi z kąpieli i szuka szczotki do włosów...

Narrator: "Now it's time for silly songs with Larry. The part of the show where Larry comes out and sings a silly song. Our curtain opens as Larry, having just finished his morning bath, is searching for his hairbrush. Having no success, Larry cries out..."

Larry: "Oh, where is my hairbrush? Oh where is my hairbrush? Oh, where, oh, where, oh, where, oh, where, oh, where, oh, where, oh, where, oh, where oh, where ... is my hairbrush?"

Narrator: "Having heard his cry, Pa Grape enters the scene. Shocked and slightly embarrassed at the sight of Larry in a towel, Pa regains his composure and reports ..."

Pa: "I think I saw a hairbrush back there!"

Larry: "Back there is my hairbrush. Back there is my hairbrush. Back there, back there, oh, where, back there, oh, where, oh, where, back there, back there, back there ... is my hairbrush!"

Narrator: "Having heard his joyous proclamation, Junior Asparagus enters the scene. Shocked and slightly embarrassed at the sight of Larry in a towel, Junior regains his composure and comments ..."

Junior: "Why do you need a hairbrush? You don't have any hair!"

Narrator: "Larry is taken aback. The thought had never occured to him. No hair? What would this mean? What will become of him? What will become of his hairbrush? Larry wonders ..."

Larry: "No hair for my hairbrush. No hair for my hairbrush. No hair, no hair, no where, no hair, no hair, no hair, no where, back there, no hair .. for my hairbrush!"

Narrator: "Having heard his wonderings, Bob the Tomato enters the scene. Shocked and slightly embarrassed at the sight of Larry in a towel, Bob regains his composure and confesses ..."

Bob: "Larry, that old hairbrush of yours ... Well, you never use it, you don't really need it. So, well, I'm sorry ... I didn't know. But I gave it to the Peach - 'cause he's got hair!"

Narrator: "Feeling a deep sense of loss, Larry stumbles back and laments..."

Larry: "Not fair for my hairbrush. Not fair! My poor hairbrush. Not fair, not fair, no hair, not fair, no where, no hair, not fair, not fair, not fair! My little hairbrush!"

Narrator: "Having heard his lament, the Peach enters the scene. Himself in a towel, both Larry and the Peach are shocked and slightly embarrassed at the sight of...each other. But recognizing Larry's generosity, the Peach is thankful ..."

Peach: "Thanks for the hairbrush."

Narrator: "Yes, good has been done here. The Peach exits the scene. Larry smiles, but, still feeling an emotional attachment for the hairbrush, calls out ..."

Larry: "Take care of my hairbrush. Take care, oh my hairbrush. Take care, take care, don't dare not care, take care, nice hair, no fair, take care, take care ... of my hairbrush."

Narrator: "The end!"

Kto to czyta?

Przeskakują cyferki na liczniku, który umieściłam na dole strony z ciekawości pomieszanej z próżnością. Ktoś tę moją grafomanię musi w takim razie czytać. Od mojego IP licznik się nie kręci. Zaczęłam się dzisiaj zastanawiać, kto tu może zaglądać. Cieszę się, że nie ma komentarzy w stylu odwiedź mojego bloga. To, że nie ma ich w ogóle też na pewno sprzyja intymności wynurzeń. Nie mam dzięki temu świadmości konkretnej publiczności. Boje się, że jak się ktoś ujawni, spłoszę się i przestanę pisać, tak jak uciekam przed obiektywem aparatu, choć wiem że to głupie. Po ulicach nie wstydzę się chodzić, a zdjęcia zrobić sobie nie dam. Komiczne. Ponoć to oznaka narcyzmu.

Zbieram tu sobie na razie jakieś skrawki zdarzeń, które z jakiegoś powodu chciałabym utrwalić. A jednak ktoś to najwyraźniej czytuje. Cóż, jesteście moją aktualną łamigłówką.

02 lutego 2007

Zdarzyło się naprawdę. Dzisiaj.

Była sobie kobieta. Wiejska baba, powiedzielibyście. Matka siedmiorga dzieci, wdowa. Żyje z zasiłku i tego, co w ogródku urośnie.

Druga, młoda i wykształcona. Zadbana, wysportowana. Praca, perspektywy i kochający mąż. I tylko dziecka brakuje. Jedno, drugie poronienie. I wreszcie jest, brzuch okrągły jak balon, wyczekany. Łóżeczko kupione, wyprawka gotowa. Ale chyba będzie wcześniak. Dwa miesiące przed terminem mama i maleństwo lądują w szpitalu.

W tym samym co wdowa ze wsi. Starannie ukrywała ciążę przed sąsiadami, bo to nie do pomyślenia, że się rok po śmierci męża puściła nie wiadmo z kim. Wiedziała, że tak ją ocenią. No i za co kolejną gębę nakarmić? A że miała serce matki i kochała swoje dzieci, także to nowe, nie umiała usunąć. Lepiej urodzić i zostawić, zdecydowała.

Kiedy przyszedł termin, pojechała do szpitala. Młoda była już wtedy po operacji. Jej dziecko już nie żyło. Ona sama uratowała się dzięki wycięciu macicy. Opłakiwała swojego synka, wiedząc że już nigdy nie urodzi.

Wdowa nie chce oglądać córeczki. Serce by jej pękło. Żeby dodać sobie odwagi, pali wszystkie mosty. Prosi sąsiada, żeby odebrał ją ze szpitala. Na pewno nie wyjdzie stamtąd z dzieckiem. A ponoć maleńka jest śliczna jak aniołek.

Gdy młoda dowiaduje się, że jest dziecko do wzięcia, nie śpi całą noc. Raniutko oznajmia lekarzowi, że chce mieć tą małą. Kilka godzin później dostaje potwierdzenie, że to możliwe. Zapłakana ze szczęścia zrywa bandaże z piersi. Musi karmić. Jej piersi są pełne.

Procedura wymaga, by biologiczna matka osobiście przekazała dziecko. Pielęgniarka przynosi dziewczynkę zakrytą kocykiem. Wdowa trzma ją chwilkę w ramionach i wyje z rozpaczy. Młoda też płacze, ale ze szczęścia. Jadą z dzieckiem do domu.

Wdowa pali przed szpitalem papierosa za papierosem. Świat jej wiruje przed oczami. Czeka na nią codzienny kierat i siedmioro dzieci. A jednego będzie już zawsze brakowało.