27 czerwca 2007

Rozkrok

Wakacje to taki przedziwny czas wykorzenienia z jakiegoś świata oswojonego, samotnych śniadań leniwych i przyjaciół w zasięgu telefonu, w odległości kilku przystanków autobusowych, całej tej rozpracowanej rzeczywistości ze znajomymi paniami ze spożywczaka, dobrze znanymi trasami spacerowymi i możliwościami, jakie daje, było nie było, stolica. Wykorzeniona z tego wszystkiego ląduję w środku mojego rodzinnego domu, pachnącego swojskością z dzieciństwa, wśród regularnych domowych posiłków, gadającego telewizora, najbliższych ludzi, z mamą co rozpieszcza. I tu następuje konsternacja, jak zwykle mam kłopot z przystosowaniem, brakuje intymności, brakuje niezależności, brakuje przyjaciół.. Nie jest to bynajmniej objaw złej woli, potrzebuję oczywiście pobyć z rodziną, ale staram się nie być w domu gościem, a faktycznie jestem i nie da się tego już zmienić. Czuję się jakbym stała okrakiem w kilku miejscach na raz - marzę o własnym miejscu, z którego mogę i chcę wyjeżdżać, a potem do niego wracać, ale wyprowadzki co czerwiec zaczynają wyprowadzać mnie z równowagi. Może przesadzam, może jestem rozpuszczona, może dorosłam. Ale myślę że tak czy siak mogę to potraktować jako pozytyw, jako szkołę elastyczności, naukę odbierania znaczenia swoim chceniom. Przyjdzie czas, będzie inaczej, a może zostanie mi z tego trochę pokory. Tak to właśnie widzę. Ale tęsknię za Warszawą niesamowicie.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Racja, dlatego ja w ogóle póki co nie wyprowadzam się z domu, gdyż nie mam pewności, że już tam nie wrócę...

Paulina