22 lutego 2007

Patologiczny śpioch.

Salomon napisał w swoich przypowieściach Pochwałę dzielnej kobiety. (Przyp 31,10-31). Może się wydawać śmieszne, że jest ona podobna do okrętów handlowych i że wszyscy jej domownicy mają po dwa ubrania, ale generalnie jest to obraz radosnej, spełnionej kobiecości.

Tak, wiem, zwykłyśmy się oburzać, że się nas zapędza do garów i eliminuje z życia publicznego. Ale nie o tym tu mowa. Salomonowa kobieta ma wszystko - pracę, mądrość, szacunek, radość, dostojność i miłość. Niesamowicie inspirujące. Pełna harmonia. Salomon podsumowuje to wszystko jako bogobojność.

Zresztą, i bez Salomona można zauwazyć, że bezczynność do szczęścia nie prowadzi. Piszę to, bo mnie okropnie gniecie problem rannego wstawania. Mam wrażenie że to jakaś współczesna epidemia z tym spaniem. Pełno insomniaków, śpiochów. Ranek przesuwa się w kierunku południa. Ja się jak najbardziej wpisuję w ten krajobraz. Siedzę do północy, góra do pierwszej, a jak naprawdę nie mam nad sobą bata, wstaję o 10tej. Nie wydaje mi się, żebym miała aż takie potrzeby. To jest okropnie frustrujące. I kradnie mi kawał życia. Swobodnie mogłabym obciąć sobie 3 godziny snu dziennie. 3 dodatkowe godziny na malowanie, czytanie Biblii, gotowanie zdrowego jedzenia, sport, naukę czy cokolwiek innego. 3 godziny robią gigantyczną różnicę.

Na tę okazję zrobiłam internetowy research. Znalazlam dość ciekawy artykulik na http://www.stevepavlina.com/blog/2005/05/how-to-become-an-early-riser/. Postanowiłam pracować nad samodyscypliną. Wstawać codziennie o 6tej. Nie siadać do komputera przed 18tą, chyba że muszę. Nie pić kofeinowych pobudzaczy. Nie wylegiwać się w łóżku i zerwać ze snoozikowym nałogiem. Wierzę że może się udać. Zamierzam upodabniać się do Dzielnej Kobiety, która wstaje wcześnie, gdy jeszcze jest noc, (...) a jej lampa nawet w nocy nie gaśnie .
Niebawem zdam raport z moich postępów.

20 lutego 2007

Święto Dziękczynienia.

Wdzięczność. Prawie tak bardzo niepopularna jak przebaczenie. Może to truizm, może nie trzeba w ogóle o niej mówić. Ale nie ma w naszej mentalności miejsca na dziękowanie. Co innego marzenia, plany lub narzekanie. A wdzięczność? Nie przebije się, taka jest śmiesznie antykonsumpcyjna. Twierdzi że potrzeby są już zaspokojone. Zadowala się tym, co jest. Mało tego, głosi że ten dobrostan jest darem z zewnątrz, a nie osobistym sukcesem. Pasuje temu światu jak świni siodło, za przeproszeniem.

Wczoraj dostałam szkołę. Że można tak się zapatrzyć w przyszłość, że się przestanie dziękować. To co uważamy za normalne w naszym życiu, może okazać się bardzo kruche. I nie jest tak, że mi się należy to całe szczęście i komfort, nawet emocjonalny czy duchowy. Nie należy się. Są przecież na tym świecie ludzie, którzy nic z tych rzeczy nie mają. Czasem nie mają nic prócz ziemi pod swoimi stopami. W czym jestem od nich lepsza?

Tak sobie pomyślałam i od razu się uwrażliwiłam. 80% mieszkańców tej planety uznałoby, że żyję w absurdalnie luksusowych warunkach. Możliwość studiowania, trzymiesięczne wakacje, pokój w kraju, kochająca rodzina - wszystko to kwalifikuje mnie do coraz węższej grupy szczęśliwców. A jeśli się weźmie pod uwagę rzecz naistotniejszą - że, jak wierzę, zostałam zbawiona i zmierzam prosto do nieba, to robi się jeszcze ciaśniej.

Co z tym począć? Biczować się? Zaszyć się w pustelni? Zgorzknieć od poczucia winy? Nie sądzę. Raczej dzielić się czym się da. Nie przywiązywać się do gratów i zabawek. Ale zaczyna się wszystko od wdzięczności.

W związku z tym urządziłam sobie dzisiaj Święto Dziękczynienia. Nawet zrobiłam chleb - piecze się, już pachnie. Jestem wielką szczęściarą. Ty też jesteś. Nie ważne ile jeszcze życzeń nie spełnionych.

Cóż.

Czasem się zdarza, że nie bardzo idzie pisanie. Nazwijmy to umownie nostalgią. Myśli zwijają się do wewnątrz, a żeby pisać, potrzebny jest kierunek odwrotny.

Tak jakoś jest. Prawdziwie zakochani śmieją się z piosenek o miłości. Najpiękniejszych krajobrazów nie podziwia się z aparatem w dłoni. I tak samo pisanie o życiu nie ma za bardzo sensu, gdy naprawdę się dzieje.

Rysunek dla Workshopa. Rysiek.


Nigdy nie chciałem emigrować z Polski, bo nie był to mój wariant, ale tylko jeden Bóg wie, co działo się w mojej głowie, kiedy wyszedłem od ambasadora i ponad godzinę chodziłem po Central Parku. Wróciłem do Polski i przyznałem się Rysiowi, że otworzyłem kopertę.

Szło mimo wszystko w dobrą stronę...


(Marek Miller, fragment wspomnienia o Kapuścińskim)

15 lutego 2007

Nowy uśmiech (ale)

Niewiarygodne. Pozbyłam się drucianego rusztowania. Wróciłam do społeczeństwa - do estetycznego jedzenia, uśmiechów na zdjęciach, do wyraźnej wymowy. Żegnaj zaniżona metryko. Żegnaj sexappealu nastolatki. Witajcie białe i równe ząbki.

ALE.
Jeśli wydaje wam się, że nie ma w tym żadnego haczyka, jesteście w błędzie. Już się powoli uczę, że niemal wszystko na tym świecie ma jakieś ALE. Pani doktor wręczyła mi aparacik retencyjny. Jeszcze przez kilka lat to nowe narzędzie tortur będzie przy mnie, noc w noc.

Ale doczekałam się, przy ludziach uśmiech idealny, efekt ciężkiej pracy, dziecko najnowszych technologii. Coś wspaniałego.

Rodzinne wczasy

Opuściłam na tydzień moje warszawskie gniazdko i się urodzinniam. Z jednej strony to ważne i dobre, i czuję to, a z drugiej - bardzo trudne. Sypią się na mnie dzień za dniem problemy moich najbliższych. Łatwiej, zdecydowanie łatwiej o nich nie myśleć. Ale jak już się wie, ciężko się nie przejmować, a jeszcze trudniej nie poddać się beznadziei i nie dobijać swoją własną bezsilnością. Mamy nosić nawzajem swoje brzemiona (to z Biblii). Jak się coś razem niesie, to jednak temu obciążonemu jest lżej, chociaż póki co tego nie widzę. W kaźdym razie bardzo bym nie chciała wpaść w takie bezpłodne myślenie, że jak bym była na Twoim miejscu, to by wszystko było inaczej. A taka pokusa zawsze gdzieś tam jest.

05 lutego 2007

Nie mogę się powstrzymać.

Zakochałam się w śpiewających ogórkach i pomidorach opiewających biblijne nauki. Zafascynował mnie zielony groszek. Szparagi zdobyły moje pełne poparcie. Zadziwiają mnie moralne wybory marchewki. Zbzikowałam na punkcie Veggie Tales.

Niepokoi mnie tylko fakt że znajomi, z którymi dzielę się tym niezwykłym odkryciem robią bardzo zakłopotane miny. Jakoś nie podzielają mojego entuzjazmu. Być może jestem infatylna, jest oczywiście taka możliwość. Ale poniżej wklejam tekst mojej ulubionej piosenki. Powiedzcie sami, czyż nie jest to dramat genialny? Ogórek wychodzi z kąpieli i szuka szczotki do włosów...

Narrator: "Now it's time for silly songs with Larry. The part of the show where Larry comes out and sings a silly song. Our curtain opens as Larry, having just finished his morning bath, is searching for his hairbrush. Having no success, Larry cries out..."

Larry: "Oh, where is my hairbrush? Oh where is my hairbrush? Oh, where, oh, where, oh, where, oh, where, oh, where, oh, where, oh, where, oh, where oh, where ... is my hairbrush?"

Narrator: "Having heard his cry, Pa Grape enters the scene. Shocked and slightly embarrassed at the sight of Larry in a towel, Pa regains his composure and reports ..."

Pa: "I think I saw a hairbrush back there!"

Larry: "Back there is my hairbrush. Back there is my hairbrush. Back there, back there, oh, where, back there, oh, where, oh, where, back there, back there, back there ... is my hairbrush!"

Narrator: "Having heard his joyous proclamation, Junior Asparagus enters the scene. Shocked and slightly embarrassed at the sight of Larry in a towel, Junior regains his composure and comments ..."

Junior: "Why do you need a hairbrush? You don't have any hair!"

Narrator: "Larry is taken aback. The thought had never occured to him. No hair? What would this mean? What will become of him? What will become of his hairbrush? Larry wonders ..."

Larry: "No hair for my hairbrush. No hair for my hairbrush. No hair, no hair, no where, no hair, no hair, no hair, no where, back there, no hair .. for my hairbrush!"

Narrator: "Having heard his wonderings, Bob the Tomato enters the scene. Shocked and slightly embarrassed at the sight of Larry in a towel, Bob regains his composure and confesses ..."

Bob: "Larry, that old hairbrush of yours ... Well, you never use it, you don't really need it. So, well, I'm sorry ... I didn't know. But I gave it to the Peach - 'cause he's got hair!"

Narrator: "Feeling a deep sense of loss, Larry stumbles back and laments..."

Larry: "Not fair for my hairbrush. Not fair! My poor hairbrush. Not fair, not fair, no hair, not fair, no where, no hair, not fair, not fair, not fair! My little hairbrush!"

Narrator: "Having heard his lament, the Peach enters the scene. Himself in a towel, both Larry and the Peach are shocked and slightly embarrassed at the sight of...each other. But recognizing Larry's generosity, the Peach is thankful ..."

Peach: "Thanks for the hairbrush."

Narrator: "Yes, good has been done here. The Peach exits the scene. Larry smiles, but, still feeling an emotional attachment for the hairbrush, calls out ..."

Larry: "Take care of my hairbrush. Take care, oh my hairbrush. Take care, take care, don't dare not care, take care, nice hair, no fair, take care, take care ... of my hairbrush."

Narrator: "The end!"

Kto to czyta?

Przeskakują cyferki na liczniku, który umieściłam na dole strony z ciekawości pomieszanej z próżnością. Ktoś tę moją grafomanię musi w takim razie czytać. Od mojego IP licznik się nie kręci. Zaczęłam się dzisiaj zastanawiać, kto tu może zaglądać. Cieszę się, że nie ma komentarzy w stylu odwiedź mojego bloga. To, że nie ma ich w ogóle też na pewno sprzyja intymności wynurzeń. Nie mam dzięki temu świadmości konkretnej publiczności. Boje się, że jak się ktoś ujawni, spłoszę się i przestanę pisać, tak jak uciekam przed obiektywem aparatu, choć wiem że to głupie. Po ulicach nie wstydzę się chodzić, a zdjęcia zrobić sobie nie dam. Komiczne. Ponoć to oznaka narcyzmu.

Zbieram tu sobie na razie jakieś skrawki zdarzeń, które z jakiegoś powodu chciałabym utrwalić. A jednak ktoś to najwyraźniej czytuje. Cóż, jesteście moją aktualną łamigłówką.

02 lutego 2007

Zdarzyło się naprawdę. Dzisiaj.

Była sobie kobieta. Wiejska baba, powiedzielibyście. Matka siedmiorga dzieci, wdowa. Żyje z zasiłku i tego, co w ogródku urośnie.

Druga, młoda i wykształcona. Zadbana, wysportowana. Praca, perspektywy i kochający mąż. I tylko dziecka brakuje. Jedno, drugie poronienie. I wreszcie jest, brzuch okrągły jak balon, wyczekany. Łóżeczko kupione, wyprawka gotowa. Ale chyba będzie wcześniak. Dwa miesiące przed terminem mama i maleństwo lądują w szpitalu.

W tym samym co wdowa ze wsi. Starannie ukrywała ciążę przed sąsiadami, bo to nie do pomyślenia, że się rok po śmierci męża puściła nie wiadmo z kim. Wiedziała, że tak ją ocenią. No i za co kolejną gębę nakarmić? A że miała serce matki i kochała swoje dzieci, także to nowe, nie umiała usunąć. Lepiej urodzić i zostawić, zdecydowała.

Kiedy przyszedł termin, pojechała do szpitala. Młoda była już wtedy po operacji. Jej dziecko już nie żyło. Ona sama uratowała się dzięki wycięciu macicy. Opłakiwała swojego synka, wiedząc że już nigdy nie urodzi.

Wdowa nie chce oglądać córeczki. Serce by jej pękło. Żeby dodać sobie odwagi, pali wszystkie mosty. Prosi sąsiada, żeby odebrał ją ze szpitala. Na pewno nie wyjdzie stamtąd z dzieckiem. A ponoć maleńka jest śliczna jak aniołek.

Gdy młoda dowiaduje się, że jest dziecko do wzięcia, nie śpi całą noc. Raniutko oznajmia lekarzowi, że chce mieć tą małą. Kilka godzin później dostaje potwierdzenie, że to możliwe. Zapłakana ze szczęścia zrywa bandaże z piersi. Musi karmić. Jej piersi są pełne.

Procedura wymaga, by biologiczna matka osobiście przekazała dziecko. Pielęgniarka przynosi dziewczynkę zakrytą kocykiem. Wdowa trzma ją chwilkę w ramionach i wyje z rozpaczy. Młoda też płacze, ale ze szczęścia. Jadą z dzieckiem do domu.

Wdowa pali przed szpitalem papierosa za papierosem. Świat jej wiruje przed oczami. Czeka na nią codzienny kierat i siedmioro dzieci. A jednego będzie już zawsze brakowało.

01 lutego 2007

Medialna kaszana. Rysunek dla Workshopa.



Aaa, pomyslałam że wrzucę, czemu nie.

Mirror mirror on the wall...

Totalnie wypompowana i poszarzała od niespania postanowiłam zrobić sobie małą przyjemność. A ponieważ jestem przyzwoicie zsocjalizowana i nieobce mi obowiązujące wzory kulturowe, skierowałam swe kroki do sklepu kosmetykowego. Ależ to była wycieczka! Jakie refleksje głębokie dopadały mnie między półkami!

Snułam się po sklepie w te i we wte, wkładałam do koszyka, po chwili odkładałam z powrotem. Prowadziłam w myślach burzliwą debatę, próbując ustalić, co mi jest potrzebne żebym była piękna. Chwilę później demaskowałam kłamstwa marketingu i przyjmowałam postawę średniowiecznego ascety. Ile muszę kupić, żeby mieć dobry nastrój?

Zaczęłam obserwować ludzi wokół. Głównie panie oczywiście. Dla mojego pokolenia fetyszem jest chyba celullit. Pokażcie mi chociaż jedną kobietę, która uważa, że go nie ma - osobiście nie znam. Potem kolejny pewniak, wchodzi się w fazę zmarszczek. Przeciwzmarszczkowe kosmetyki reklamują się niezwykle nachalnie, stąd wnioskuję że około 30tki starość staje się najgorszym przekleństwem.

Najbardziej fascynują mnie jednak mężczyźni na zakupach. Poruszają się niepewnie w obcym środowisku. Pryszczaty metalowiec wziął przeciwgrzybiczy krem do rąk. Pan prezes - chrupki dla kota. Skwapliwie komunikował, i w gestach i w spojrzeniu, że nie przyszedł tu dla przyjemności.

Nie to co ja. Wycieczka się udała. Czas zmyć farbę z włosów.