01 lutego 2007

Mirror mirror on the wall...

Totalnie wypompowana i poszarzała od niespania postanowiłam zrobić sobie małą przyjemność. A ponieważ jestem przyzwoicie zsocjalizowana i nieobce mi obowiązujące wzory kulturowe, skierowałam swe kroki do sklepu kosmetykowego. Ależ to była wycieczka! Jakie refleksje głębokie dopadały mnie między półkami!

Snułam się po sklepie w te i we wte, wkładałam do koszyka, po chwili odkładałam z powrotem. Prowadziłam w myślach burzliwą debatę, próbując ustalić, co mi jest potrzebne żebym była piękna. Chwilę później demaskowałam kłamstwa marketingu i przyjmowałam postawę średniowiecznego ascety. Ile muszę kupić, żeby mieć dobry nastrój?

Zaczęłam obserwować ludzi wokół. Głównie panie oczywiście. Dla mojego pokolenia fetyszem jest chyba celullit. Pokażcie mi chociaż jedną kobietę, która uważa, że go nie ma - osobiście nie znam. Potem kolejny pewniak, wchodzi się w fazę zmarszczek. Przeciwzmarszczkowe kosmetyki reklamują się niezwykle nachalnie, stąd wnioskuję że około 30tki starość staje się najgorszym przekleństwem.

Najbardziej fascynują mnie jednak mężczyźni na zakupach. Poruszają się niepewnie w obcym środowisku. Pryszczaty metalowiec wziął przeciwgrzybiczy krem do rąk. Pan prezes - chrupki dla kota. Skwapliwie komunikował, i w gestach i w spojrzeniu, że nie przyszedł tu dla przyjemności.

Nie to co ja. Wycieczka się udała. Czas zmyć farbę z włosów.

Brak komentarzy: