30 listopada 2007

Odwieczne dylemay przyjaźni damsko-męskiej

Przyszedł taki moment dla mnie, w temacie przyjaźni właśnie, że patrzę na tu i teraz, patrzę wstecz, i jestem wkurzona. Popiszę więc trochę, żeby sobie ulżyć.
Wkurza mnie niemiłosiernie ciągłe ocenianie relacji z ludźmi z perspektywy płci.. Mnie się zawsze zdawało naiwnie, że to jest możliwe, a tu się okazuje, że nie bardzo, że nie mogę się normalnie poprzyjaźnić z facetem, żeby nie było jakiś dwuznaczności, jakiś niedopowiedzeń i jakiś insynuacji, jak nie w samej relacji, to przynajmniej w plotkach albo komentarzach z zewnątrz.
Ja nie wiem, dla mnie to jest smutne, żal mi wielu wartościowych przyjaźni, żal mi tego, że utrzymuję jakiś rodzaj dystansu wyłącznie ze względu na te obciążenia. Czuję się trochę jak w jakimś arabskim kraju, gdzie światy kobiecy i męski toczą się zupełnie oddzielnie i nie mają żadnych punktów wspólnych poza małżeńską sypialnią. No dobra, przesadzam, bo jestem poirytowana, ale w każdym razie buntuję się przeciwko temu i oznajmiam, że mój umysł w ten sposób nie funkcjonuje. Rozkminianie kto z kim i dlaczego przyprawia mnie już o mdłości. Sama jestem na maksa parzysta, nie czuję się wcale zaprojektowana do singielstwa, ale no litości, związek to w ogóle nie jest chyba coś czego można szukać! Toż to nie targ mięsny. Czy ja jestem z innej planety?

A jak już schodzi ze mnie złość po troszku, to też przypomina mi się, że pewnie lepiej zrezygnować w jakiś sposób z siebie niż gorszyć czy urazić. Pewnie tak. Ale nie przychodzi mi to lekko.

26 listopada 2007

Siostra euforia

Pokój, który przekracza ludzki rozum. Nie wiem czasem, jak to możliwe, że jestem spokojna. Że na przykład dzisiaj wracam sobie do domu, śmieję się do przechodniów i śpiewam głośno Bogu. Fizycznie czuję się źle, gardło, dreszcze. Na uczelni piętrzy się praca. Dziś przeczytałam na gazetce, że zostałam skreślona z listy studentów. W sekretariacie okazało się, że pomyłka, zdjęli mnie już z tej listy, ale serce zabiło, nie powiem. Śnieg z deszczem zawiewa w oczy. Od czasu do czasu jakiś ciepły gest rozgrzewa serce, ale znacznie częściej konfrontować się trzeba z samotnością i brakiem zrozumienia. Nie ma nikogo, kto by włosy pogładził, ręce ugrzał jak zmarzną. Z kasą ciągle na minusie. Przyszłość dość niepewna, a lista rzeczy, wobec których czuję się bezradna, zdaje się nie mieć końca. Nawet w tym co robię ze względu na innych, zwłaszcza ze względu na Niego, tyle ścian wyrasta, tyle murów, nie przez wszystkie potrafię się przebić. Do tego należałoby tylko jeszcze dodać moją własną słabość, i to, że sama tak często neguję w swoich postawach to, co dla mnie najdroższe. Nędza, totalna nędza.
Tak maluje się krajobraz iście zimowy, naprawdę chmurnie, zimno i źle. Mogłoby tak być. A tu coś dziwnego odbywa się w gdzieś wewnątrz, że to Światło jeszcze piękniej wygląda w kontraście do tych szarości, burości i błękitów, że nie gaśnie, że pulsuje życiem, że nadzieja się nie kończy, i że nic nie jest w stanie jej zniszczyć, czy przyćmić chociażby. Czasem myślę, że to trochę głupio wygląda, ta radość niepohamowana i ten pokój, może faktycznie, ale chyba nie da się ich poskromić, nie wiem. Nie potrafię wyjaśnić, nie mieści mi się w głowie, we mnie się nie mieści. Pokój. A ten śnieg z deszczem jak pada, to się czasem pięknie mieni, odkryłam. Jak się tak w niebo wpatruję, w górę, piękny widok.

23 listopada 2007

Pierwiastek fizyczny

Jeszcze dobrze nie rozpakowałam walizki, a już trzeba dalej w drogę. Fizyczne zmęczenie też potrafi dać w kość. Chętnie bym sobie odpoczęła kilka dni i nabrała nieco sił, bo chociaż teoretycznie powinnam być przyzwoicie wyspana, brakuje czasu na takie ogarnięcie się spokojne. Ale dzisiejszy ranek troszkę traktuję jak prezent na ten cel.

Myślę o odsypianiu i przychodzi mi do głowy historia Sandry. Sandra ma coś takiego błyszczącego w oczach, i bardzo ciepłą osobowość, i mieszkała kilka lat ostatnich na Bliskim Wschodzie, gdzie prowadziła zajęcia sportowe dla muzułmanek. Fascynują mnie opowieści o tym, jak pozawijane w chusty kobiety zamykały się starannie w budynku. Kiedy już pozasłaniały wszystkie okna i upewniły się, że żaden mężczyzna nie będzie mógł dostać się do środka, przebierały się w dresiki i ćwiczyły aerobik. Dla nas, którzy przywykliśmy do jakiegoś poziomu kultury fizycznej od wczesnego dzieciństwa, to może nie jest tak niezwykłe. Ale wyobrażam sobie te kobiety, które nigdy nie miały szansy nauczyć się swojego ciała, skoordynować jego ruchów, i które ze względu na skromność i pobożność (jedno i drugie bynajmniej pozytywne) stały się praktycznie oderwane od swojej fizyczności. A tu proszę, Sandra i jej aerobik, i wspólne śmiechy i uczenie się o własnej godności, i przyjaźń, i niezapomniane chwile akceptacji i miłości, i mnóstwo wspólnych odkryć.
Sandra to twarda dziewczyna, ale póki co mieszka w Europie. Tak się stało, że kiedy mieszkała w Libanie, w pewnym momencie zaczęły spadać bomby. Ludzie zaczęli umierać, wychodzić do pracy, na kawę, i nie wracać. Samochody zaczęły wybuchać. Osierocone dzieci lądowały na ulicach. Ruiny domów był dobrym obrazem zdewastowanych żyć. Sandra została jeszcze trochę ze swoimi przyjaciółkami od sportu, ale wkrótce musiała wyjechać.
Sandra odsypiała wojnę przez rok. To ponoć jest tak, że bombardowań nie można zapomnieć do końca życia. Zdaje się, że jest jakaś wspólnota doświadczeń łącząca tych, co przetrwali ten koszmar, pewnie warto zapytać starsze pokolenia. Sandra już nigdy nie chce się znaleźć w takim miejscu. Jej oczy wciąż błyszczą, ale na każdy większy hałas jej ciało się kurczy, i każdy mięsień napina się w pełnej gotowości, by szukać kryjówki. Myślę sobie, że są doświadczenia, które zawieszają w jakiś sposób podział na ciało i ducha, nie wiadomo czasem, gdzie granica. Tak totalnie na wylot może coś przeszyć.

22 listopada 2007

Mosbach.

Ze ściśniętym gardłem czasem, ale trzeba pewne rzeczy przyjąć. Co nie znaczy, że nie należy walczyć. Będę, nie odpuszczę, zwłaszcza że jest o co. Chyba ostatecznie pokochałam młodzież, chyba do samego dna duszy, ależ to boli, kiedy tak niewiele mogę im zaoferować. Liczę na cud.

Blessed be Your name
In the land that is plentiful
Where Your streams of abundance flow
Blessed be Your name

And blessed be Your name
When I'm found in the desert place
Though I walk through the wilderness
Blessed be your name

Every blessing You pour out I'll
Turn back to praise
And when the darkness closes in, Lord
Still I will say
Blessed be the name of the Lord
Blessed be Your name

Blessed be Your name
When the sun's shining down on me
When the world's "all as it should be"
Blessed be You name

And blessed be Your name
On the road marked with suffering
Though there's pain in the offering
Blessed be Your name

You give and take away
You give and take away
My heart will choose to say
Lord, blessed be Your name
I will bless Your name

16 listopada 2007

Młyn

Uaktywniłam się, co nie? To nawet hiperaktywność jakaś, nosi mnie, gniecie, co począć?

Bo tak, bo się wiercę po domu, i chociaż czas najwyższy spać się położyć, szukam i nie wiem czego szukam, rozmawiam z Nim, On sam trzyma mnie w jakimś mniej więcej pionie, mój Bóg który mnie zna, i moje potrzeby zna, On jest niesamowity jak przychodzi ze swoim ukojeniem, umiem wtedy tylko stać przed Nim i dziękować. Ale co począć, pewne rzeczy mam wrażenie urosły we mnie w ostatnim czasie i teraz są już gdzieś blisko granicy wytrzymałości, to nie są łatwe próby, ani trochę nie jest łatwo. Nie mogę powiedzieć że jest źle, w sumie jest wspaniale, tylko nie umiem w miejscu usiedzieć i zmagam się z tym czego nie rozumiem, i z tym na co zdaje mi się nie mam już siły. Dobrze że wyjeżdżam na kilka dni, trochę się ukierunkuje na co innego moja energia, trochę dystansu może złapię. Ale nie będę ściemniać, nie lubię aż tak bardzo być próbowana, no. Pewnie każde zwycięstwo daje jakiś wzrost zaufania i jakiś rozwój, ale to nie zmienia faktu, że proces jest trudny i niespecjalnie wdzięczny. Już mi wszystko jedno, byle wrócił spokój, czekam na to, bardzo na to czekam, bo jak mówiłam, granica wytrzymałości zdaje się być blisko. Jeszcze troszkę i odpocznę mam nadzieję.

14 listopada 2007

Logos

Jak to jest, zastanawiam się, jak to jest, że słowo pomyślane jest czymś całkiem innym niż wypowiedziane? Myślałam pewne słowa już od dawna, przywykłam do nich, nawet je pokochałam. I nagle coś się stało przedziwnego, w jakiejś rozmowie ostatnio nabrały materii, nabrały kształtu, wystrzeliły w powietrze, w czyjeś uszy, i nowy rozdział się zaczął w moim życiu.
A przecież to nic nowego. Wyjeżdżam za dwa lata, może ciut więcej, ale około. Z mojego domu tymczasowego warszawskiego w jakiś inny tymczasowy. Nie wiem dokąd, dość daleko i na dość długo. Czekam przecież niecierpliwie już od jakiegoś czasu aż mi się spełni powołanie żebraczo-tułacze, przygotowuję się, ba, nawet o tym rozmawiam z innymi żebrako-tułaczami.
Ale ta jedna rozmowa, to dokładnie, że to słowo miało jakiś swój tor, pokonało jakąś drogę, zostało przyjęte przez moich domowników tutejszych, zaakceptowane, to wszystko sprawiło, że po raz pierwszy poczułam się naprawdę na wylocie. Uświadomiłam sobie, że jakieś odliczanie się zaczęło, że 'tu i teraz' jakoś się podporządkowało 'tam i potem'. Nie straciło znaczenia, ale podporządkowało się. I w jakiś sposób przedziwny wyrwało mnie ono z zakorzenienia i stałam się w jakiś sposób oddzielona, i jakoś dziwnie nie tutejsza.
A przecież realnie nic się nie zmieniło, to samo miałam w planach i tydzień temu, i miesiąc, i rok. Ale to słowo, i to że mi ktoś powiedział "wyjeżdżasz niedługo", to rewolucja największa od wielu tygodni. I jak zaglądam w siebie, do środka, to jestem szczęśliwa jak nigdy.

12 listopada 2007

Postmodernistyczna to ja nie jestem.


Czas pościerać kurze, myślę sobie, napisać coś. Nie wiem doprawdy które coś, wiele ich różnych, przeżyć, przemyśleń, gestów.

Ale takie choćby ssanie w żołądku. Już powoli dostrzegam pewną prawidłowość, powtarzalność, zaczynam to rozpoznawać. Pół słodkie, a pół gorzkie, trochę dodaje skrzydeł, trochę paraliżuje. Bo tak, był tydzień spędzony na intensywnej pracy, taki trochę stan wyjątkowy, pełna mobilizacja.. taki czas, gdy niestraszny pot ani łzy, jeść w zasadzie nie potrzeba, spać też nie, jest zadanie, jest wizja, i jest wielka satysfakcja że idzie to jakoś do przodu. W sposób oczywisty taki oto stan zbliża do ludzi, buduje relacje, daje odczuć współzależność, pozwala poobserwować i wsłuchać się nieco w cudze dusze. Potem są efekty wspólnej pracy, wspólne ich celebrowanie, i wszystko jakoś naturalnie zaczyna nabierać nowej jakości, od której już zaczyna być blisko do przyjaźni, do koinonii takiej prawdziwej. Ale wiadomo, zadanie wypełnione, realia zmuszają do powrotu w obowiązki, w nasz atomowy tryb życia postmodernistyczny, wracamy do domów, wkładamy zdjęcia w albumy. I to jest ten moment, kiedy ssanie w żołądku daje o sobie znać dotkliwie, kiedy tęsknota za koinonią jest dobitna najbardziej. Ja nie wiem czy to ja jestem taka wspólnotowa, czy to jakieś echo społeczeństwa tradycyjnego we mnie pobrzękuje, czy jakiś bunt wobec efemeryczności relacji, trudno odgadnąć. A może to jakieś odbicie tego, jak nam Bóg zaprojektował dusze, że chcemy być blisko innych dusz, a kiedy posmakujemy bliskości i widzimy, że jest słodka, ale jakaś niepełna i ułomna jednak, szukamy tej doskonałej, szukamy Jego.
I teraz znów doświadczam tej tęsknoty, tego ssania, i myślę, że może łatwiej by mi było żyć w jakiejś wioseczce etiopskiej. Ale też mam świadomość, że i tak jestem błogosławiona. Pewnie bywa tak, że można się mijać całe życie i za niczym nie tęsknić. Można? Nie wiem, doprawdy...