31 stycznia 2007

Błogosławiony wstyd

Zaliczyłam dziś TSy. Dzięki Bogu (tylko dzięki niemu!) poszło. Cóż, samo zaliczenie nie ma większego znaczenia, nie o tym chcę pisać. Ale do tej pory jeszcze pobrzmiewa we mnie to odbierające mowę uczucie wstydu, ten jeden moment kiedy musiałam zmierzyć się z własną niewiedzą, przyznać że nie umiem odpowiedzieć na pytanie. I dokładnie to uczucie chcę zapamiętać. To nad nim chcę się na chwilę zatrzymać.

Muszę wyjaśnić kontekst. Od tego zaliczenia nie zależały całe studia. Nic ważnego od niego nie zależało. Wykładowca miły i wyrozumiały. A ja sama? Przyzwoicie przygotowana. Nie jestem przy tym ani patologicznie ambitna ani nieśmiała. Po prostu, nie wiedziałam czegoś o Parsonsie. Niby nic, a jednak uruchomiła się cała ta machina zażenowania. Musiałam się zarumienić, zadrżał głos. Przypomniałam sobie, że zawsze można mnie zagiąć. I to z wielką łatwością. Wstyd.

Błogosławione uczucie! Podobnie jak ból, oczekiwanie, rozczarowanie i wiele innych niepopularnych doświadczeń. Przyjemne nie jest, fakt. Ale niezwykle skutecznie pozbawia złudzeń na własny temat. Wyostrza wzrok. Uzdalnia do rozwoju.

Nikt sam z siebie nie szuka tego rodzaju wrażeń, nie oszukujmy się, ja też nie. Ale gdy patrzę wstecz, błogosławię wszystkie kompromitacje mojego życia - wszystkie obciachowe ciuchy po bracie i babcię, która nie zawsze umie się zachować w eleganckiej knajpie. Śmieszność dziewczynki z socjalistycznej Polski w nowojorskiej szkole. Bycie najgorszą w koszykówkę. Albo wiele lat później, świadomość, że czasem nie wiem, a powinnam.
Siara? Bardzo dobrze. Nieważne. Dystans dobrze robi. I nie zawsze warto być dżezi, choć każdy rozumie przez to co innego. Lepiej oswoić chałę, wtedy w niczym już nie przeszkodzi - ani w rozmowie z bezdomnym, ani w spontanicznym uśmiechu, ani w życiu tak, jak się naprawdę pragnie. O, jak pozytywnie.

Brak komentarzy: