27 kwietnia 2007

Dość.

Już mam dość babrania się w cierpieniu cudzym i własnym, nie żebym nie miała uczuć, ostatnie tygodnie mogę śmiało nazwać najgorszymi w życiu, ale Bóg mnie jakoś cały czas jednak prowadził, coś umarło, coś już się przelało, rany są głębokie ale nie śmiertelne. Życie wpycha się dość nachalnie i zaczynam się brzydzić swoim smutkiem i skupianiem się na swoich sprawach. Urodził się we mnie dzisiaj jakiś bunt przeciwko temu całemu umieraniu, ja nie jestem z natury depresyjna, dość, koniec rozdrapywania, czas zacząć leczenie. Jadę na majówkę i zamierzam odpocząć. Tak sobie myślę że nie wiem skąd się bierze ta siła. A może bardzo dobrze wiem.

23 kwietnia 2007

Czas się zdeformował

Regina Spector ciągle pobrzmiewa w głowie, piach pod powiekami, zaliczyłam mały koniec świata. Znam przeżywanie dramatów z filmów i obrazków, wiem mniej więcej jak powinno przebiegać, i jakoś u mnie jest inaczej. Nie krzyczę, nie kulę się w pozycji embrionalnej, nie zachowuję się a- czy anty-społecznie. Siedzę, piję herbatę, robię pranie, sprzątam, pracuję. Tylko jakoś tak wszystko się rozjeżdża, pamięć szwankuje, może lekkie mdłości. Czuję jakby od wczoraj o tej samej porze minął z miesiąc. A noc biegła szybko, każde pól godziny było jak jeden oddech, jak mrugnięcie powieką. Czuję jakbym miała gorączkę.

20 kwietnia 2007

Spłodzone nocą.

Jakby to powiedzieć. Czasem niechcący jakoś, a to muzyka jakaś taka specjalna, a to jakieś kilka słów odpowiednio powiedzianych, faktura swetra, najmniejsze drobiazgi, i rusza przedziwna lawina melancholii i tęsknoty takiej bardzo wyjątkowej, trudnej do uchwycenia. Ani to smutek, ani szczęście, łzy w oczach i dreszcze biegające po plecach, czuję prawie że fizycznie czyjeś ciepło obok, trochę jak wspominanie wielkiej miłości, ale takiej co się jeszcze nawet nie zdarzyła. Może to brzmi bełkotliwie, chociaż to bardzo piękne uczucie, przyszło sobie właśnie i chętnie się nim jeszcze ponapawam. Całe szczęście jestem sama bo obawiam się że mogłabym się zacząć przytulać do jakiegoś losowo wybranego mężczyzny z tego rozrzewnienia. Skąd się to bierze nie mam pojęcia, jest we mnie już od dawna, przychodzi dość rzadko, a przypomina w odbiorze trochę gładzenie po włosach, tyle że tęsknotą doprawione i to za czymś co już znam, choć nie wiem skąd. No właśnie trochę to jak uniesienie w pierwszym zakochaniu, dziwaczne doprawdy. Urodziło się całkiem pośrodku wielkiej emocjonalnej burzy, a jest subtelne jak oddech najlżejszy. Może hormony robią mi psikusy, może to wiosna, może sen. Miły bardzo, więc nie szkodzi, niech sobie jest, oczy mi się ładnie zaświeciły. Już druga w nocy, a mi jakoś żal iść spać.

13 kwietnia 2007

Tatry wiosną są piękne. Bardzo.


W ogóle zawsze są piękne.

Jeszcze tu wrócę.

Biedny zapleśniały, zmurszały, porzucony i zdradzony blożek. Nie, nie zapomniałam o pisaniu. Nie muszę się dyscyplinować i zmuszać. Mam ochotę popłynąć w wielki słowotok. Cóż. Pierwszy raz czuję wyraźnie, że blog to nie pamiętnik. Że są tematy, które się nie nadają. A ja chwilowo tylko w takich się poruszam. Wrócę jak tylko będę miała coś innego do powiedzenia. Na razie wykręcam się obrazkami.