11 grudnia 2008

Liryka, liryka...

Nie pisałam od wielu, wielu lat. Z poezją to jest trochę tak, jak dla mnie: nigdy człowiek nie jest pewny, czy nie tandetna. Zwłaszcza, przede wszystkim, jeśli własna. Więc pisało się kiedyś, pisało się, nawet się coś tam publikowało, a potem się wstydziło. Powody, by się wstydzić, obiektywnie też były, powiedzmy szczerze... refleksje nad dramatem egzystencji spod pióra 13-14 latki - to musi, po prostu musi, musi rodzić uśmiech. Potem były czasy dekadenckie, szukanie awangardy na siłę, też nie ma o czym mówić. No a krótko potem, krótko po tym jak zeszyt z wierszami pofrunął przez okno – nie ja go bynajmniej wyrzuciłam, nie ja - po tym jak pofrunął zeszyt i pofrunęła dekadencja, nie było już nic, bo tak to jest z poezją. Skoro nie wiadomo czy dobra, lepiej czasu nie tracić, nie ryzykować?
Gorzej, jeśli ona ciągle w człowieku gdzieś pobrzmiewa, siedzi, czasem sobie śpi, czasem wierzga, kopie, gryzie. Po latach, pewnie ośmiu czy dziewięciu, chce mi się pisać wiersze. Ciągnie mnie forma, nie egzaltacja tym razem, nie sentyment, ale właśnie forma i jej pojemność, myśli mi się same składają w wiersze. Ach jak przedziwnie! Trzeba będzie spróbować, ale tak myślę, zastanawiam się przy okazji, czy ten gatunek to nie jest trup? Skoro we mnie pobrzmiewa, sam z siebie po długim czasie wraca, to może nie. Ale czy znalazłby się ktoś, kto wciąż czyta wiersze? Ja sama przestałam, a zwykłam była. Może nikt? Chyba nikt?